Dekada Adama Małysza
Simon Ammann wygrywając przedostatni konkurs w sezonie 2009/2010, zapewnił Szwajcarom pierwszą w historii Pucharu Świata w skokach narciarskich kryształową kulę za klasyfikację generalną. To wielki wyczyn wielkiego sportowca, ale też dobra okazja do podsumowania trzeciej dekady Pucharu Świata w skokach.
O ile nikt nie miał wątpliwości, że najlepszym skoczkiem lat 80. był Matti Nykaenen, że wspomnimy tylko sztandarowe osiągnięcia Fina: niepobity rekord ilości zwycięstw (46), cztery wygrane klasyfikacje generalne, a wreszcie trzy tytuły mistrza olimpijskiego, o tyle kolejna dekada już takiego bohatera nie miała. I choć można by upatrywać pewnych podobieństw, wertując zapisy dotyczące startów Andreasa Goldbergera, to jednak trzeba otwarcie przyznać, że Austriak, choć też wybitny, choć zdobył trzy kryształowe kule, pozostałe osiągnięcia indywidualne miał – jak na skoczka tej klasy – przeciętne. Dość powiedzieć, że popularny Goldi zdobył tylko jeden złoty medal w indywidualnych startach, a stało się to w 1996 roku podczas Mistrzostw Świata w lotach narciarskich w austriackim Kulm. Mimo to warto podkreślić, że jako jeden z niewielu w historii zdobywał medale na wszystkich typach imprez rangi mistrzowskiej. Był i brązowym medalistą olimpijskim (Lillehammer 1994), i czterokrotnym indywidualnym medalistą mistrzostw Świata (m.in. srebrnym z Falun i Thunder Bay), a wśród swoich osiągnięć ma też dwa tryumfy w Turnieju Czterech Skoczni. Problem Goldiego polegał jednak na tym, że w przeciwieństwie do Nykaenena, który rywalizował tak naprawdę z trzema, czterema skoczkami, w jego dekadzie pojawiło się kilku – bezdyskusyjnie – wybitnych. Wśród tych, z którymi przyszło mu dzielić się sukcesami byli i bardzo młodzi zdobywcy kryształowych kul, jak Peterka czy – wcześniej – Nieminen (zarówno jeden, jak i drugi to materiał na sporych rozmiarów esej). Był też – i skakał z wielkimi sukcesami – wielki cień Nykaenena – Jens Weissflog, który i w latach 90. radził sobie nie gorzej niż w latach 80.
A przecież nie można zapomnieć, że właśnie w latach 90. pojawił się Funaki, który niczym meteor zebrał niemal wszystkie dostępne trofea, począwszy od TCS, a skończywszy na złotym medalu Igrzysk Olimpijskich w Nagano. Końcówka poprzedniej dekady należała natomiast do Martina Schmitta, którego można by porównać trochę do Gregora Schlierenzauera (głównie z uwagi na powtarzalność zwycięstw i wyśrubowanie rekordu w bardzo młodym wieku). Martin też – w przeciwieństwie do Goldbergera – nie miewał problemów z utrzymaniem zwycięskiej formy na najważniejszych imprezach sezonu, a jego pech, jeśli o pechu można tutaj w ogóle mówić, polegał raczej na tym, że swoimi dwoma sezonami wstrzelił się niemal idealnie w okres między Igrzyskami, przez co na żadnych nie zaistniał indywidualnie. Wreszcie w latach 90. zaczęła dojrzewać inna wielka gwiazda fińskich skoków – Janne Ahonen, który jeszcze przed swoją supremacją wielokrotnie udowadniał, że trzeba się z nim liczyć podczas walki o medale.
Tymczasem kolejna dekada – pierwsza w XXI wieku – rozpoczęła się pod znakiem sukcesów Adama Małysza. Przekonujące zwycięstwa, osiągane z ogromną przewagą punktową. Tryumfy w stylu Nykaenena zapewniły Polakowi trzy pierwsze kryształowe kule. Sezon 2002/2003 skoczek z Wisły kończył jako trzykrotny mistrz Świata, wicemistrz i brązowy medalista olimpijski, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni, dwukrotny zwycięzca Turnieju Nordyckiego. Legitymował się wówczas bilansem 24 zwycięstw, co stawiało go na piątym miejscu w historii (ustępował wówczas Nykaenenowi, Weissflogowi, Schmittowi i Felderowi).
To wystarczało, aby Orzeł z Wisły już w tamtym okresie włączony był do panteonu skoczków wszech czasów i wymieniany jednym tchem z takimi sławami, jak Nykaenen czy Aschenbach. Wystarczało niemal wszystkim, ale nie samemu zawodnikowi. I choć kolejny sezon, zakończony upadkiem w Salt Lake City, nie obfitował w żadne sportowe osiągnięcia Polaka, to jednak już w kolejnym powrócił on do wygrywania. Smak niezłego czwartego miejsca na koniec generalnej klasyfikacji sezonu 2004/2005 psuła trochę gorycz porażki na MŚ w Oberstdorfie (Adam był trzeci po pierwszej serii konkursu na k120, w finale zepsuł skok, lądując w efekcie na 11. miejscu ) oraz niska forma w konkursie lotów, który do dzisiaj śni się po nocach komentatorom. To przecież właśnie w marcu 2005 roku, w Planicy kibicom dane było podziwiać loty pod 240 metrów. Bjoern Einar Romoeren ustanowił rekord Świata w długości lotu narciarskiego, a Janne Ahonen – jak pokazała historia – wyluzowany mało sportowym sposobem stłukł „cztery litery” w miejscu, w którym na Velikance narty nie zwykły przystępować do lądowania. Tak czy inaczej w marcu 2005 roku Adam Małysz z bilansem 28 tryumfów w Pucharze Świata udowodnił głównie to, że skakać potrafi nie tylko na "Elanach".
Kolejny sezon miał być kluczowym dla Polaka. Igrzyska Olimpijskie w Turynie według wielu komentatorów były dla niego ostatnimi, w czasie których miał powalczyć o medale. Tych zabrakło, a sama impreza sezonu, podobnie jak i sezon okazały się niezbyt udane. Jednak to właśnie w tamtym sezonie 2005/2006 coś w karierze Małysza drgnęło. Konkurs skoków w norweskim Oslo, na obiekcie Holmenkollen tradycyjnie już oglądało kilka milionów Polaków przed telewizorami i spora, bo kilkunastotysięczna ekipa emigrantów z Polski, zamieszkująca właśnie Oslo. Adam Małysz dwa tygodnie po nieudanych dla siebie Igrzyskach wygrał po raz 29. w karierze. Na pytanie dziennikarzy: „dlaczego dopiero teraz”, zdenerwowany miał powiedzieć: "bo Was tu nie było". Sprawiedliwie trzeba przyznać, że o ile Małyszowi w różnym momentach kariery zdarzały się „wpadki” w rozmowach z dziennikarzami, o tyle tamten moment dobitnie ukazał wszystkim entuzjastom oraz kronikarzom osiągnięć Polaka, jak bardzo potrzebuje on medialnego spokoju.
Spokój przyszedł. Spekulacje dotyczące potencjalnego zakończenia kariery przez Małysza wprawdzie trwały ("wszak cóż miał jeszcze osiągnąć, skoro Igrzyska przepadły" – pisali niektórzy bezimienni), ale właśnie w tej atmosferze, nieco sennej jak na polskie warunki, Orzeł z Wisły przygotowywał się do sezonu 2006/2007. Już latem widać było, że Polak ma ochotę udowodnić, iż jego 29. wygrana z poprzedniego sezonu nie była żadnym przypadkiem. Mimo to sezon zaczął się… jak zwykle w Kuusamo. I – niemal jak zwykle – konkurs wygrał wiatr, a Małysza nie oglądaliśmy nawet w drugiej serii. Tradycji stało się za dość.
Przełom nastąpił tuż po średnio udanym Turnieju Czterech Skoczni, w którym to nowa gwiazda norweskich skoków – Anders Jacobsen – rzutem na taśmę odebrała zwycięstwo młodziutkiemu i – jak się wtedy niektórym wydawało – nieco wystraszonemu sławą starszych kolegów Gregorowi Schlierenzauerowi. Warto wspomnieć, że Polak prawie w każdym konkursie od początku sezonu "coś" wygrywał. Piszę coś, bowiem najczęściej była to seria treningowa lub kwalifikacyjna. Problem polegał na tym, że nie wygrywał tego, co ważne, czyli konkursu. Przełamanie nastąpiło na skoczni w Oberstdorfie. Tej samej, na której jeszcze nigdy Orzeł z Wisły nie wygrywał. Tym razem było inaczej, a 30. wygrana stała się faktem. Jeszcze przed Mistrzostwami Świata w Sapporo Małysz dołożył dublet z Titisee-Neustadt, dzięki czemu legitymował się już bilansem 32. zwycięstw. Pierwszy mistrzowski konkurs był – niestety – taki sam, jak pierwsza część sezonu. Adam brylował na treningach, z obniżonych belek uzyskiwał rezultaty po kilka metrów lepsze od rywali. Nawet powściągliwy zazwyczaj w ocenie Małysza Janne Ahonen miał powiedzieć dziennikarzom, że faworyt jest jeden – Adam. Konkurs skończył się dla Małysza czwartym miejscem. Jęk zawodu był dość oczywisty i płynął nie tylko z ust obserwatorów, ale też i samego skoczka, który w hotelowym pokoju mocno przeżył pustkę z powodu straconej szansy. Przyznał się zresztą do tego kilka dni później w rozmowie z redaktorem TVP 1. Mistrzostwa w Sapporo trwały jednak dalej. I stało się. Po czterech latach od tryumfu w Val di Fiemme Adam Małysz po raz czwarty w karierze został mistrzem Świata. Złoto z Miyanomori było siódmym krążkiem w karierze Polaka. Z różnicą ponad 20 punktów w pokonanym polu pozostawił dwóch mistrzów olimpijskich – Simona Ammanna i Thomasa Morgensterna. Ci zaś – niczym zahipnotyzowani – nosili go na rękach po całym zeskoku japońskiego obiektu. Obrazek ten (nawiasem pisząc, jeden z najbardziej wzruszających momentów w historii polskiego sportu) wkrótce obiegł cały Świat, a sam Małysz przez niemiecki Skispringen określony został Die Legend. Do zakończenia sezonu pozostało siedem konkursów, a strata do lidera wynosiła ponad 200 punktów. To jednak nie przeszkodziło będącemu w wybornej formie Małyszowi zdobyć czwartej w karierze kryształowej kuli.
Sezon 2006/2007 polski skoczek kończył jako czterokrotny mistrz Świata i czterokrotny zwycięzca klasyfikacji generalnej. To pierwsze osiągnął jako jedyny w historii, a drugie przed nim wywalczył tylko legendarny Nykaenen, który, sam będąc pod wrażeniem skoków Polaka, miał po konkursie w Oslo powiedzieć dziennikarzom: "szkoda, że nie mogę już z nim rywalizować, ale od lat nie mam wątpliwości, kto teraz jest najlepszym skoczkiem Świata".
Małysz nauczył nas jednak, że nawet będąc na szczycie, trzeba pamiętać o tym, jak trudne czeka nas zejście oraz tego, że nawet ustępując z tronu, można zachować godność zwycięzcy. Jego kolejne powroty na podium zawsze wywoływały wrzawę polskich kibiców, a także pozwalały dostrzec uznanie w oczach rywali. Trzy ostatnie sezony pierwszej dekady XXI wieku, to także – kontrowersyjny dla wielu „obiektywnych” obserwatorów – dowód pewnej sprawiedliwości historii. Kolejne kryształowe kule zdobyli przecież mistrzowie olimpijscy – Morgenstern i Ammann, a także absolutny meteor narciarskich skoków – Gregor Schlierenzauer.
A przecież w karierze Orła z Wisły rywali nie brakowało. Najwybitniejszym – bez wątpienia – był Janne Ahonen. I choć wielu utyskuje z powodu tego, że nigdy Małysz i Ahonen nie spotkali się w szczytowej formie, to jednak trudno byłoby stwierdzić, że nie rywalizowali. To właśnie Ahonena pobił Małysz w pamiętnym 49. Turnieju Czterech Skoczni. To z Ahonenen i Schmittem rywalizował na k120 podczas Mistrzostw Świata w Lahti. Ale też to Ahonen wygrał 51. Turniej Czterech Skoczni, w sezonie 2002/2003, kiedy to Małysz zdobywał dwa złote medale w Predazzo. Tak się bowiem ułożyło, że właśnie Janne został na zawsze już królem TCS, wygrywając łącznie pięć razy tę klasyfikację. I prawie nigdy też – za wyłączeniem sezonu 2004/2005 – Fin nie był w stanie dowieźć formy z TCS do głównej imprezy sezonu. Tuż przed Igrzyskami w Turynie po raz czwarty (wespół z Jakubem Jandą) "wygrał kolejne auto", a po rocznej absencji powrócił do skakania, by w styczniu 2010 roku ustąpić podczas TCS tylko Andreasowi Koflerowi.
Janne i Adam spotkali się w swoich optymalnych dyspozycjach tylko kilka razy. I nigdy ten pierwszy bywał lepszy od tego drugiego. Cytując Marka Zająca, warto podkreślić, że minione Igrzyska w Vancouver pokazały dobitnie, iż: "w starciu o schedę po Nykaenenie to Małysz po raz kolejny udowodnił, że stoi wyżej od Ahonena".
Bilans mijającej bezpowrotnie pierwszej dekady XXI wieku pozwala sumarycznie wyłonić tego, który w niej królował. Poniżej zamieszczam uproszczone zestawienie statystyczne, uwzględniające wszystkie konkursy Pucharu Świata od stycznia 2001 roku oraz imprezy mistrzowskie. Oto pierwsza dziesiątka:
1. Adam Małysz* – 35 zwycięstw, 74 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: 4 medale olimpijskie, 4 tytuły mistrza Świata, 4 kryształowe kule, wygrany Turniej Czterech Skoczni, 3 wygrane Turnieje Nordyckie)
2. Gregor Schlierenzauer – 32 zwycięstwa, 52 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: 2 medale olimpijskie, mistrzostwo Świata w lotach, 1 kryształowa kula, 2 wygrane Turnieje Nordyckie)
3. Janne Ahonen* – 23 zwycięstwa, 58 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: tytuł mistrza Świata, 2 kryształowe kule, cztery razy wygrany Turniej Czterech Skoczni)
4. Simon Ammann – 16 zwycięstw, 51 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: 4 tytuły mistrza olimpijskiego, mistrzostwo Świata, 1 kryształowa kula)
5. Thomas Morgenstern – 14 zwycięstw, 47 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: tytuł mistrza olimpijskiego, 1 kryształowa kula, wygrany Turniej Nordycki)
6. Matti Hautamaeki* – 15 zwycięstw, 33 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: 2 medale olimpijskie, wicemistrzostwo Świata, 2 wygrane Turnieje Nordyckie)
7. Sven Hannawald* – 12 zwycięstw, 23 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: wicemistrzostwo olimpijskie, 2 tytuły mistrza Świata w lotach, wygrany Turniej Czterech Skoczni)
8. Roar Ljoekelsoey* – 11 zwycięstw, 29 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: medal olimpijski, wicemistrzostwo Świata, 2 tytuły mistrza Świata w lotach, wygrany Turniej Nordycki)
9. Jakub Janda – 6 zwycięstw, 20 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: dwa medale mistrzostw Świata, 1 kryształowa kula, Turniej Czterech Skoczni)
10. Bjoern Einar Romoeren – 8 zwycięstw, 22 razy na podium (Najważniejsze osiągnięcia: puchar świata w lotach narciarskich)
Gwiazdką (*) oznaczono skoczków, których osiągnięcia sięgają też poprzedniej dekady. Zarówno bilans medalowy, jak i zwycięstw oraz miejsc na podium zmienia się wówczas. Szczególnie w przypadku Janne Ahonena, który w poprzedniej dekadzie aż 50 razy stawał na podium, wygrywał TCS oraz zdobył mistrzostwo Świata w Trondheim (1997).
***
Włodzimierz Szaranowicz przed jednym z konkursów w Val Di Fiemme powiedział: "To jest być może dekada Adama Małysza". Dzisiaj, kiedy do końca roku 2010 czeka nas już tylko jeden konkurs obecnego sezonu oraz ledwie kilka następnego sezonu, mogę z całą pewnością napisać: miał Pan rację. To już na pewno dekada Adama Małysza.