Gaśnicą w tory, czyli o niedzielnym konkursie PK w Iron Mountain
Wielu kibiców, spoglądając na wyniki niedzielnego konkursu Pucharu Kontynentalnego w Iron Mountain (HS 133), zadawało sobie jedno pytanie: "Co tam się działo?!". Konkurs przeciągał się w nieskończoność, rozegrano tylko jedną serię, a rezultaty osiągane przez zawodników były zdumiewająco słabe.
Dość powiedzieć, że tylko dwóch skoczków przekroczyło granicę 100 metrów, a kilku startujących w ogóle nie zostało sklasyfikowanych, bo uzyskali minusową notę łączną za skok!
Końcowe wyniki konkursu zupełnie nie pokrywały się z klasyfikacją generalną PK. W czołówce zawodów znaleźli się zawodnicy przeciętnie prezentujący się w tym sezonie, natomiast skoczkowie z najwyższymi numerami startowymi prócz Thomasa Thurnbichlera nie dolatywali nawet do 90. metra.
"Drugi konkurs odbywał się w bardzo trudnych warunkach. Było ciepło, więc tory stały się niezwykle miękkie" – mówi Peter Frenette, który był jednym z faworytów niedzielnego konkursu, a ostatecznie nie zdobył nawet punktu.
Po skokach kilku zawodników konkurs przerwano i rozpoczęto zabiegi związane z udrożnieniem torów. Na początku były one nacinane, aby woda mogła swobodnie wypływać. Jak relacjonuje Andreas Strolz, przyniosło to rezultaty. "W tamtej chwili nacinanie torów było dobrym pomysłem. Jednak według organizatorów to nie wystarczało i została przeprowadzona szybka akcja, która zniszczyła cały najazd."
Ktoś wpadł na pomysł, żeby rozbieg... spryskać gaśnicami, aby tory zamarzły. Słowa obrócono w czyn, jednak decyzja o użyciu środka gaśniczego nie była do końca przemyślana. Cały rozbieg pokryła piana gaśnicza, którą trzeba było zmyć, żeby możliwe było chociażby puszczenie przedskoczka. Na rozbiegu pojawiło się około czterdziestu osób ze szmatami i przez kolejne minuty z mozołem wycierali pianę powstałą po użyciu gaśnic.
Po skokach przedskoczków można było zauważyć, że akcja z gaśnicami nic nie dała. Prędkości na progu wynosiły ok. 88-89km/h, co jak na skocznię Pine Mountain było dramatycznie słabym wynikiem. "Tory zostały wymyte wodą. Utworzyła się warstwa lodu, której po skokach dwudziestu skoczków już jednak nie było. Doszło więc do tego, że prędkość na progu jednego zawodnika w stosunku do innego czasem różniła się aż o 2,5 km/h" - kontynuuje Strolz.
Z naszą kadrą do Iron Mountain polecieli Wojciech Topór i Maciej Mroczkowski. Trener kadry młodzieżowej Adam Celej rozmawiał z nimi po konkursie: "Z tego co mi mówili, to po zabiegach z pianą gaśniczą stan rozbiegu był z każdym skokiem coraz gorszy, wjeżdżało się tam w takie przejście, gdzie strasznie zawodników hamowało”.
Podczas pierwszej serii trzykrotnie miały miejsce dłuższe przerwy (w tym raz zarządzono restart rundy), podczas których próbowano doprowadzić najazd do stanu używalności. W takich warunkach rywalizacja nie była sprawiedliwa. "Jeśli startowałeś od razu po wznowieniu rundy, miałeś najlepsze prędkości i większe szanse na daleki skok" - twierdzi reprezentant gospodarzy Michael Glasder.
Niektórzy zawodnicy nie mieli po prostu szans na oddanie dobrego jak na tamte zawody skoku tym bardziej, że w pewnym momencie pojawił się wiatr z tyłu. Dwudziesty trzeci w niedzielę Veli-Matti Lindstroem tak komentuje tamte zmagania: "Tylko kilku skoczków oddało skoki bez żadnych kłopotów. Myślę, że gdybym miał prędkość na progu taką jak najlepsi w niedzielnych zawodach, którzy byli ponad 3 km/h szybsi ode mnie, mógłbym skoczyć naprawdę dobrze. W moim skoku rozbieg był bardzo lepki, więc właściwie zrobiłem tyle, ile mogłem w tej sytuacji". Fiński skoczek przyczyn krótkich skoków upatruje jednak nie tylko w fatalnym rozbiegu. "Wiem, że kilku chłopaków miało nawet większe problemy z uzyskaniem dobrej odległości niż ja, ale sądzę, że próbowali skakać zbyt agresywnie w tych warunkach, dlatego nie mogli odlecieć mimo dobrych prędkości na progu".
O lepszych lub gorszych skokach decydował również sprzęt – kto miał narty lepiej przygotowane do mokrych torów, mógł wylądować dalej. Końcowe rezultaty pokazują, że ogromną rolę odegrał numer startowy zawodnika. Podium zawodów z pewnością byłoby inne, gdyby czołówka klasyfikacji generalnej skakała w podobnych warunkach jak niedzielny zwycięzca Matej Dobovsek. Słoweniec miał masę szczęścia, ale trzeba mu oddać, że nie przecenił swojego sukcesu w tak loteryjnym konkursie. "Dobovsek sądził, że musi wręcz przepraszać za swoją wygraną" - zdradza Andreas Strolz.
Czy przy takich kłopotach z najazdem konkurs powinien się w ogóle odbyć? "To dobrze dla widzów, że niedzielny konkurs się odbył, jednak dla zawodników to nie było fair" - twierdzi dość dyplomatycznie Lindstroem. Wątpliwości nie ma za to Peter Frenette: "Uważam, że drugi konkurs powinien zostać odwołany".
Niedzielny konkurs na pewno był jednym z najdziwniejszych, jakie rozegrano w ostatnich latach. Przyczyniły się do tego wysoka temperatura i fatalna w skutkach decyzja organizatorów o użyciu gaśnic. Niewątpliwie wyniki zostały wypaczone – jedni stracili, a inni zyskali na problemach z najazdem. Można się zastanawiać, czy gdyby był to Puchar Świata, a nie "tylko" jego zaplecze, jury pomyślałoby w ogóle o przeprowadzeniu, choć jednej serii.
Żadna telewizja nie jest zainteresowana transmisjami z konkursów Pucharu Kontynentalnego, a szkoda. Na pewno wielu kibiców z chęcią obejrzałoby spryskiwanie torów najazdowych gaśnicą czy czterdziestu ludzi ze szmatami uwijających się jak w ukropie, żeby sprzątnąć pianę z rozbiegu – niezła rozrywka na niedzielny wieczór. Jak widać, skoki narciarskie zaskakują wciąż na nowo, i bardzo dobrze!