Sapporo'72 - sukces Fortuny z innej perspektywy
Od dwóch lat Wojciech Fortuna nie jest już jedynym polskim złotym medalistą olimpijskim w skokach, niemniej jego owiane legendą tyleż szczęśliwe co niespodziewane trzy jedynki z Sapporo dające mu złoty medal olimpijski na zawsze chyba pozostaną jednym z najbardziej wyrazistych symboli polskiego sportu. Dokładnie dziś obchodzimy 44 rocznicę zdobycia przez Fortunę setnego medalu w historii polskiego olimpizmu. Mogłoby się wydawać, że na temat tego wydarzenia powiedziano i napisano już wszystko. Nie ma chyba kibica skoków ani ogólnie rzecz biorąc sportu, który nie słyszałby o tym, że Fortuna do kadry na Sapporo został włączony w ostatniej chwili, że po cudownym pierwszym skoku na Okurayamie, zepsuł drugi, że Waltera Steinera wyprzedził o 0,1 pkt., itd., itd. Czy można zatem napisać o tamtej niezwykłej historii coś odkrywczego mając na uwadze, że sam główny bohater opowiadał o swoim sukcesie setki razy i poświęcił mu dwie książki, w których poruszył każdy detal związany z japońskimi igrzyskami?
Odkrywczego pewnie już nie, natomiast istnieją mniej znane, nieco zapomniane źródła, które tamte wydarzenia pokazują z trochę innej perspektywy i przywołują na chwilę ducha tamtej historii. W 1980 roku spisał, a pięć lat później wydał swoje wspomnienia najwybitniejszy w historii polski narciarz alpejski, Andrzej "Ałuś" Bachleda-Curuś. W biografii zatytułowanej "Taki szary śnieg" obszerny rozdział poświęcił igrzyskom w Sapporo, na które jechał jako polski faworyt do medalu i największa biało-czerwona nadzieja z uwagi na świetne wyniki, jaki odnosił wtedy w zawodach Pucharu Świata. Zakopiańczyk oprócz szczegółowego opisu swoich startów podzielił się z czytelnikami kilkoma zakulisowymi informacjami, ciekawostkami z zaplecza sportowych aren japońskich igrzysk.
Bachleda Curuś nie szczędził ostrych słów pod adresem polskich działaczy mających na miejscu wspierać polskich sportowców. Miał do nich zresztą osobisty uraz za to, że zablokowali wyjazd na olimpiadę jego brata, Jana. Obraz włodarzy polskiego sportu zarysowany przez alpejczyka prezentuje się wyjątkowo groteskowo, by nie rzec tragikomicznie:
"Zaraz następnego dnia po naszym rozlokowaniu się zabrakło lekarskiego spirytusu. Podobno było go z pięć litrów i miał pomagać w masażu. Ulotnił się, wyparował, ale poprzez non-iron koszul i poranny, harcerski oddech. Zasłużeni, mocni działacze. Tego samego dnia otrzymaliśmy od organizatorów prezent w postaci tekturowej paczki pełnej drobiazgów. Nie byłoby to warte wzmianki, gdyby nie fakt, że wszystkie paczki przez nas, zawodników, otrzymane były otwarte.Oczywiście nie dostaliśmy ich bezpośrednio z rąk Japończyków, lecz za pośrednictwem naszych działaczy. Paczki były identyczne, otwierane jednak w różny sposób, wskazujący częstokroć na zniecierpliwienie i zawód."
Przed swoim pierwszym olimpijskim startem Bachleda podpatrywał rywalizację na innych sportowych obiektach. Trafił też na trening skoczków narciarskich poprzedzających rywalizację na Miyanomori, który rozgrywany był w bardzo wietrznych warunkach. Przy tej wyjątkowo niesprzyjającej aurze najrówniej prezentował się Fortuna, mający za nic silny, zmienny wiatr. Po prostu robił swoje. Gdy po wywalczeniu szóstego miejsca na mniejszej skoczni panowie spotkali się w pasażu handlowym w Sapporo raczyli się piwem spożywanym "w kuflach większych od nas". Przed konkursem na dużej skoczni Bachleda podarował Fortunie swoją czapkę, w której zdobył medal mistrzostw świata. To był dobry omen.
Spodziewanego medalu w narciarstwie alpejskim w Sapporo nie było. "Ałuś" mimo że w sezonie 1971/72 osiągnął swoją życiową formę, zmagania na japońskich trasach kończył na 9 i 10 miejscu, co przyjęto ze sporym rozczarowaniem. Podczas pierwszego startu na wyniku zaważył niewłaściwy dobór nart, podczas drugiego drobny uraz. Nic więc dziwnego, że gdy obserwował walkę Fortuny o złoty medal mieszały się w nim uczucia radości i zazdrości:
"Czekając cholernie Wojtkowi zazdroszczę. Przyjechał taki Wojtuś nikomu nieznany, kurzył faję jedną po drugiej, taki jakiś rudy, piwo popijał z okropnym smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca. I taki za parę sekund zdobędzie złoty medal olimpijski. A ja na przykład harowałem ciężko, jak wykurzałem papierosa, to targały mną straszliwe wyrzuty sumienia, piwo traktowałem jedynie jako lekarstwo na filtrację nerek, codziennie rano robiłem rozgrzewkę, po osiem, ba, nawet po dziewięć miesięcy w roku zostawiałem swoją żonkę i dzieciaka, żeby tu właśnie najlepiej wypaść i... taka niesprawiedliwość. (...) Więcej już nie rozmyślam, szok i lekkie uczucie zazdrości szybko przechodzi i przemienia się w falę wielkiego zachwytu nad wyczynem Wojtka. Ten mały rudzielec ze sportem (marka papierosów – przyp A.D.) w gębie tak wspaniale wyskakał wszystkich, że właściwie wyczyny innych medalistów poszły prawie zupełnie w kąt."
[reklama]
Polski dziennikarz i komentator sportowy, Ryszard Dyja, w swoich wspomnieniach zatytułowanych "Sapporo' 72 – wyprawa po setny medal" podkreśla, że perfekcyjni jako organizatorzy Japończycy podczas trwania igrzysk ponieśli tylko trzy porażki - ulegli nawałnicy, kaprysowi cesarza i... Wojtkowi Fortunie. W pierwszych dniach igrzysk spadło tyle śniegu, że jego ilością można by obdzielić dwie poprzednie olimpiady, w Innsbrucku i Grenoble. Japończycy dzielnie stawiali czoła niesprzyjającej aurze, ale nastał w końcu dzień, gdy z wielkim bólem musieli skapitulować. "Drobiazgowo opracowana batalia załamała się w trakcie biathlonu. Śnieg pokonał technikę oraz dziesiątki kompanii wojska i policji" – pisze Dyja. Zawody przełożono na następny dzień, co najpierw wywołało popłoch wśród organizatorów, a potem poczucie sromotnej porażki.
"Odejście od raz postanowionego planu było w Sapporo zawsze czymś szokującym. Nawet jeżeli dotyczyło samego... cesarza. Głośną stała się sprawa przedłużenia przez cesarza pobytu na jednym ze spotkań hokejowych, działo się to w czasie meczu USA- Szwajcaria. Cesarz Hirohito miał obserwować ten mecz dokładnie 30 minut. Ani sekundy mniej, ani więcej. Zresztą zawsze tam gdzie się zjawiał na zawodach, wychodził w momencie, który określał protokół. (...). Nawet w czasie szalenie pomyślnego dla Japończyków konkursu skoków na średniej skoczni, nie przedłużył swojego pobytu. Opuścił zawody przed rozstrzygnięciem zmagań o medale, mimo że zapowiadało się z góry na wielki triumf skoczków Nipponu" – wspomina Dyja. Tym razem jednak Hirohito złamał zasadę od wieków obowiązującą w cesarstwie. Tak rozsmakował się w oglądaniu widowiska, że ani myślał opuścić trybuny. Wywołało to ogólny szok i niedowierzanie. Publiczność nie mogła pojąć tego, co się dzieje.
Inny plan zepsuł organizatorom Fortuna, bowiem nikt nie dopuszczał do świadomości faktu, że Yukio Kasaya nie zdobędzie złotego medalu na dużej skoczni, a wiadomo, że jednym z elementów usztywniających i powodujących dezorientację wszystkich rywali, w tym i znakomitego Japończyka, był cudowny skok Polaka z pierwszej serii. Nagroda za zwycięstwo na dużym obiekcie, którą stanowił samochód, została po konkursie naprędce przemianowana na nagrodę za triumf na średniej skoczni, by w ten sposób mogła trafić w ręce Japończyka.
Dyja wspomina, że podczas rozmowy z Fortuną po konkursie na mniejszej skoczni (na której późniejszy mistrz zajął szóstą pozycję) odniósł wrażenie, że sukces ten nie zrobił na młodym zakopiańczyku większego wrażenia. Fortuna mówił, że skoki na mniejszej skoczni nie są jego specjalnością i myślami był już przy konkursie na Okurayamie jakby przeczuwał, że najlepsze dopiero przed nim. Podczas wizyty w studiu TVP poprosił o odtworzenie swoich skoków. Dziś niemal każdy nawet treningowy skok zawodnika jest filmowany i potem szczegółowo analizowany na podstawie zapisu video, wówczas jednak sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Fortuna wspomniał dziennikarzom, że po raz pierwszy w życiu widzi siebie w akcji na ekranie monitora.
Łeszek Błażyński w książce "Wojciech Fortuna. Skok do piekła" pisze: "W tamtym czasie mówiono o locie Fortuny jako genialnym, idealnym. O tym, że mógłby znaleźć się w Międzynarodowym Biurze Miar w Sevres pod Paryżem jako wzorzec skoku. Porównywano ten lot do kosmicznego skoku w dal Boba Beamona, który na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968 roku skoczył 8,90 m.". Nie wszyscy tak jednak uważali. Inne zdanie na ten temat miał... Stanisław Marusarz, który na potrzeby książki Ryszarda Dyi szczegółowo omówił wszystkie fazy skoku i w japońskim locie Fortuny dostrzegł nawet błąd...:
- Przede wszystkim skok "sakramencko" dynamiczny. Pokazały to dzioby nart, bardzo wysoko wniesione do góry. Wojtek idzie twarzą do przodu... Przenosi cały ciężar ciała na palce... Z palców wyszło też odbicie z progu... Po wyjściu z progu następuje natychmiastowy podmuch powietrza – czołowe uderzenie wiatru. Dla takiego jak Wojtek "koliberka" nie można sobie było lepiej wymarzyć, jak to czołowe uderzenie wiatru! Wojtek jest niesiony, wiatr idealnie idzie pod deski... Niesie jak złoto! Chłopak wytrzymuje to uderzenie znakomicie, choć mu ono minimalnie rozwarło nogi. Kiedy się znalazł na wysokości punktu kulminacyjnego, w sektorze najwyższego pułapu – tu właśnie miało miejsce natarcie wiatru... Obserwowałem to bardzo dokładnie, deski minimalnie zafalowały... Wojtek spokojniutko je wyrównał. Popełnił jednak minimalny błąd – za... wcześnie podszedł do lądowania – choć się to może wydać nieprawdopodobne, bo wszyscy przecież widzieli, że "dusił" długość niemal do samego końca, że nosem dotykał niemal czubków nart. A jednak, ciut ciut za wcześnie: podciągnął nogi i automatycznie już skrócił ten skok o złoty medal olimpijski o przynajmniej o dwa metry...
W 2014 roku wydana została oficjalna biografia Wojciecha Fortuna "Skok do piekła" autorstwa dziennikarza Przeglądu Sportowego, Leszka Błażyńskiego. Informacje na temat książki oraz możliwości jej nabycia znaleźć można pod tym linkiem - https://www.facebook.com/WojciechFortunaSkokDoPiekla/?ref=ts&fref=ts
Czytaj też: "Gdybym wtedy miał ten rozum, który mam dziś... – rozmowa z Wojciechem Fortuną"