Okiem Samozwańczego Autorytetu: Dlaczego ci ludzie to robią?
130 kilometrów na godzinę. To średnia prędkość lądowania na zeskoku skoczni im. Heiniego Klopfera w Oberstdorfie. Z taką samą prędkością może lądować mały, jednosilnikowy samolot. Nie jestem fizjologiem, więc niewiele potrafię powiedzieć o przeciążeniach, jakim są poddawane kości, mięśnie i stawy skoczków narciarskich, ale podejrzewam, że małe nie są. Do tego dochodzi ryzyko kontuzji, ciężkie treningi, drakońska czasem dieta. Dlaczego ci ludzie to robią?
Zgodnie z wynikami badań przeprowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu w Innsbrucku system nerwowy skoczka narciarskiego podczas lotu jest przeciążony przez bodźce (głównie wzrokowe) do tego stopnia, że może nastąpić stan kataboliczny. Czyli sytuacja, w której ludzki metabolizm nie jest w stanie poradzić sobie z obciążeniami. Może to prowadzić do takich stanów jak niekontrolowane napady lęku, intensywny nacisk na oddawanie moczu czy zaburzenia równowagi i koordynacji ruchowej. Gdy w 1998 roku tuż przed MŚwL w Oberstdorfie lekarz niemieckiej kadry Ernst Jakob zmierzył Martinowi Schmittowi i Svenowi Hannawaldowi poziom adrenaliny, okazało się, że był on czterokrotnie wyższy od normy. Więc dlaczego ci ludzie to robią?
Nie jest tajemnicą, że po tym, jak Jens Weissflog w 1983 roku (a więc w wieku 19 lat) miał upadek na harrachovskim Czortku, miewał napady paniki na dużych i mamucich skoczniach. Wszyscy wiedzą, dlaczego karierę zakończył inny wybitny skoczek - Thomas Morgenstern. Tu w roli winnego wystąpił mamut w Bad Mitterndorf. Sven Hannawald twierdził, że skoczkowie nazywają mamuta w Vikersund "potworem". A belkę startową na tej skoczni - belką latryny. I mówił, że przy lądowaniu na skoczni mamuciej ma się wrażenie, że rzepki kolanowe zaraz wyskoczą przez nogawki kombinezonu. Werner Schuster nazywa konkurs lotów "tańcem na ostrzu brzytwy". Więc raz jeszcze - dlaczego ci ludzie to robią?
Pytanie i trudne i łatwe zarazem. Spójrzcie na wspaniałą radość malującą się na ich twarzach po ogłoszeniu wyników. Przypomnijcie sobie te gesty zaraz po wylądowaniu - Hannawalda, Ammanna, Stocha, Prevca ale i wielu innych byłych i obecnych skoczków. Spójrzcie na łzy wzruszenia przełykane przez Stefana Hulę w rozmowie z dziennikarzami. Spójrzcie głęboko w oczy Piotra Żyły, który przed chwilą przeleciał te dwieście ileś metrów w powietrzu i przyziemił z prędkością Cesny 150 czy innego Pipera Archera. Tam znajdziecie odpowiedź.
Euforia. Uniesienie. Adrenalina. Oddajmy głos Karlowi Geigerowi: "Lot narciarski jest czymś absolutnie wyjątkowym. Jeśli skok jest wykonany idealnie, skoczek czuje się, jakby faktycznie latał i może odczuwać wielką przyjemność. Czujesz pęd powietrza, opór, jaki stawiają narty, i masz wrażenie, jakbyś unosił się w stanie nieważkości. Po udanym lądowaniu masz lekkie uczucie ulgi, ale tak naprawdę chciałbyś, żeby ten lot nigdy się nie kończył".
Więc już wiemy. Skoczkowie są jak te kobiety, co to "i chciałabym i boję się". Na marginesie wspomnę, że większość kobiet, która używa skokówek, bardzo by chciała polatać na mamutach i może wcale się nie boją, ale FIS wciąż nie chce pozwolić na rozgrywanie zawodów w lotach przez panie. Choć od debiutanckiego lotu Evy Ganster na Kulm minęło już 21 lat! Stare pierniki i mizoginistyczny beton. Ja w tej kwestii jestem za pełnym równouprawnieniem.
No ale póki co Mistrzostwa Świata w Lotach są ostatnią już w skokach imprezą wyłącznie męską. Więc przeżyjmy raz jeszcze to, co wydarzyło się na najbardziej wysuniętej na południe skoczni w Niemczech w najbardziej wysuniętej na południe niemieckiej miejscowości.
Ho, ho ho. Działo, się działo. W skokach narciarskich kocham wszystko, ale poziomką na serniczku jest dla mnie ich nieprzewidywalność. Chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu Słoweńcy nie jechali na tę imprezę jako kandydaci do medalu w drużynie. Owszem, w niedzielę rano można było zakładać, że powalczą o brąz. Ale oni wzięli srebro jak swoje. Tym samym gospodarze obyli się bez medalu w drużynie, co na pewno jest porażką. Rysiu Piątek może czuć na razie spory niedosyt. Zdominował pierwszy period PŚ i był już widziany przez wielu jako kandydat do najwyższych laurów. Tymczasem pechowy upadek w Innsbrucku i fantastyczna forma Kamila Stocha sprawiły, że 66. Turniej Czterech Skoczni będzie próbował spuścić w mroki niepamięci. Miał triumfalnie wrócić na loty, ale pokonał go nie tylko fantastycznie latający Tande ale ponownie Stoch. Dla Ryśka to był "tylko" brąz. I to było po nim widać.
Całkiem inaczej jest z Kamilem. Gdy oglądałem z bliska sobotnią dekorację medalową, widziałem na własne oczy to, o czym mówił Adam Małysz. Z wszystkich sześciu skoczków stojących na scenie Kamil był bezdyskusyjnie najwybitniejszym zawodnikiem. Jego sukcesami reszta mogłaby się podzielić i każdy by się cholernie cieszył. Ale to on wyglądał na najbardziej uradowanego. Tande wyglądał tak, jakby chciał polecieć z podziękowaniami do sędziów, że nie kazali mu oddawać ostatniego skoku i oszczędzili katuszy. Rysiu uśmiechał się pod wąsem, ale jakby na niego nie patrzyli, to chyba by przestał. Kamil choć ma trofea bez wątpienia cenniejsze, niż srebro z lotów, emanował radością. Dla niego samo skakanie jest nagrodą. Dla niego dobrze wykonane zadania jest radością. On nigdy nie spoczywa na laurach, nigdy nie mówi "eee, nie było warto". Zawsze jest gotów do kolejnych wyzwań, kolejnych startów, głodny, by być jeszcze lepszym, osiągnąć więcej, sięgnąć wyżej.
To jest jego strategia i ona się sprawdza. Ludzie powtarzający, że Kamil nie ma pazura, ambicji, instynktu kilera, że jest za grzeczny i zbyt pokorny nie rozumieją, że plotą kompletne bzdury. On to wszystko ma. Tylko nie pozwala, by nad nim zapanowało i przeszkodziło mu w osiągnięciu celów. Kamil nie jest jak ogień, który wybucha jasnym płomieniem, ale może się wypalić zbyt wcześnie, bo zużyje cały tlen. On jest jak lodowiec, który prze do celu. Nieustępliwy, nieubłagany. Wciąż do przodu. A do tego Kamil ma teraz medale z wszystkich najważniejszych imprez w skokach narciarskich. Kolekcję tak imponującą i różnorodną, że Adam Małysz stwierdził, że Kamil już dawno go prześcignął.
Tu zademonstruję swoją słynną ambiwalencję i nie do końca się zgodzę. Ludzie widzą to, co chcą widzieć. Umówiliśmy się, że jedne zawody mają większy prestiż od innych. Nazwaliśmy te Igrzyskami, tamte mistrzostwami a jeszcze inne tylko zawodami pucharowymi. Ale jak się pozbyć tej nomenklatury, tych dekoracji, anturażu, to czym tak naprawdę różnią się zawody rozgrywane tydzień wcześniej w Willingen od tych tydzień później w Pjongczang? A jakby się umówić, że to w Willingen jest Olimpiada a Pjongczang Puchar? Najważniejszym realnym wyzwaniem stojącym przed każdym zawodnikiem, jest skala trudności zawodów. Zawody są obiektywnie tym trudniejsze, im silniejsza jest obsada. Czyli ilu jest rywali i jaki prezentują poziom. Jeśli w Zakopanem skaczą dokładnie ci sami skoczkowie co w Oslo, to obiektywnie rzecz biorąc jest to taki sam konkurs i tak samo łatwo/trudno go wygrać. Obiektywnie rzecz biorąc, dla mnie lepszy jest ten, co wygrał więcej konkursów - jakbyśmy ich nie nazywali i jakich byśmy za nie nie dawali nagród. Reszta to sprawa umowna. I nie chodzi mi o to, by deprecjonować osiągnięcia Stocha czy zająć stanowisko w dyskusji "kto lepszy". Chodzi o to, samo co zawsze. By wsadzić kij w mrowisko. I przekonać choć kilka osób do swej racji.
Patrząc jednak z drugiej strony, trzeba pamiętać, jak ważna w skokach jest psychika. Jeśli się umawiamy, że to te dwa konkursy co cztery lata mają największy prestiż, to rośnie presja. Jak się umawiamy, że ten teraz to jest o mistrzostwo i następna szansa, żeby dostać śnieżynkę z trzema literkami dopiero za dwa lata, a za tydzień będzie tylko skoczek wystrugany z drewna, to też się komplikator w mózgu włącza. A wygrać z presją, to wielka rzecz, wielkie wyzwanie. Więc relatywnie a nawet i obiektywnie - wygrać taki konkurs jest nieco trudniej. Więc tu też leży racja. Całkiem jak w tym żydowskim dowcipie o wspólnikach, co otwierali sklep kolonialny. Znacie? To posłuchajcie. Dwóch wspólników otwiera w dzielnicy żydowskiej sklep kolonialny. Zgromadził się tłum ludzi, bo to przecież wydarzenie. Nie zabrakło i rabina, który stoi w pierwszym rzędzie gapiów i gładzi białą brodę. Wspólnicy stoją koło drabiny i sprzeczają się o to, gdzie zawiesić szyld. W końcu proszą o radę rabina.
- Rabe - mówi pierwszy - szyld musi wisieć nad wejściem. Klient wchodzi przez drzwi, no to on musi przecież widzieć, gdzie wchodzi, prawda? No to on sobie popatrzy na ten szyld nad wejściem i wie gdzie ma wejść jak chce kupić nasze towary.
- Masz rację - mówi rabin.
- Ale Rabe! - woła drugi. No przecież ten szyld to on musi wisieć nad wystawą! Na wystawie wystawiamy towar. Klient przechodzi koło wystawy, ogląda co tam leży, no to nad nią musi przecież wisieć szyld, żeby wiedział, że to towary kolonialne a nie jakieś byle co.
- Ty też masz rację - kiwa głową rabin.
Konsternacja, chwila ciszy. Wreszcie ktoś z tłumu mówi:
- Rabe. Ale przecież oni obaj nie mogą naraz tej racji mieć!
- I ty też masz rację.
I tak to jest z tą racją. Każdy ma swoją. Jak duszę. Dzięki temu o to, kto był lepszy od kogo będzięmy się mogli spierać do usmarkanej śmierci. Inaczej byłoby strasznie nudno na tym najpiękniejszym ze światów. A świat zrobił się jeszcze piękniejszy po tym, jak Kamil wzbogacił swą kolekcję o dopiero drugi, a najcenniejszy w historii medal za loty. I po tym, jak nasza drużyna wywalczyła taki pierwszy. Kamil, Dawid, Stefan, Piotrek - chapeau bas! Sztabie szkoleniowy - dziękujemy. Oklaski, wiwaty, fanfary. Gratki i inne wyrazy.
Dawid Kubacki przez lata miał opinię antylotnika. Nie tylko dlatego, że jego aututem jest przede wszystkim bardzo mocne wybicie. Ze swoją wysoką parabolą lotu po prostu na mamuty pasował mniej, niż bardziej. Dziś jest medalistą Mistrzostw Świata w Lotach. Prorokowałem tamtej zimy, że w tym sezonie stanie na podium. Teraz do podium w PŚ dorzucił kolejny medal z imprezy mistrzowskiej - to już trzeci. I jest teraz w takiej dyspozycji, że naprawde wiele sobie obiecuję po jego występnie w Pjongczang, szczególnie na normalnej skoczni.
Z Piotrkiem to nigdy nic nie wiadomo. On do lotów zawsze miał największe predyspozycje, ale też potrafił kompletnie skok na mamucie zawalić. Dość wspomnieć, że choć stał na podium w Planicy i bił rekordy Polski, to w Oberstdorfie po raz pierwszy przeszedł pierwszą serię na MŚwL. W dodatku jego forma nie jest obecnie najwyższa. Wybicie ma jeszcze silniejsze, niż Dawid, więc też można by oczekiwać niezłego występu na skoczni normalnej. Ale do tego potrzebujemy Piotra w wyższej dyspozycji. Bo to wciąż nie jest Piotr na miarę naszych możliwości i my nie możemy jeszcze tym naszym Piotrem otwierać oczu niedowiarkom. Ale to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo.
Jak zaznaczał w Oberstdorfie jeden z moich kolegów po klawiaturze - w skokach cierpliwość popłaca. Stefan Hula to bardzo cierpliwy człowiek. Trochę jest w tym podobny do Kamila. Czas płynie, a on robi swoje. "Wstaję, upadam, upadam, wstaję. Przegrywam walkę, kiedy się poddaję" - śpiewa Litza. Stefan się nie poddał. Uczył się cierpliwie na porażkach, nie zrażał heheszkami, docinkami, głupimi żartami z nazwiska, nie przejmował się, że go obrażają. Tak jak inni - zaciskał zęby, trenował, poprawiał, szlifował, wylewał pot, nie zważał na ból. Opłaciło się. W wieku trzydziestu dwóch lat wywalczył swój pierwszy seniorski medal na dużej imprezie. To naprawdę był piękny moment, gdy walczył ze wzruszeniem przed kamerami dziękując swojej żonie i dzieciom. Potem musiał jeszcze raz z nim walczyć rozmawiając z dziennikarzami prasowymi. A przecież to żaden wstyd. To normalne, że po takich zawodach schodzi z człowieka stres. Często objawia się to właśnie w taki sposób.
Ktoś powie "należało mu się". Może się należało, może się nie należało, ale na pewno samo się nie zrobiło. On ten medal wywalczył, wyrwał, wygrał. Nikt mu go nie dał w prezencie, tylko dlatego, że mu "się należało". To nie jakiś tam order za zasługi. To prawdziwy medal za wynik. Też podobno "antylotnik" a tu proszę. Stefan! Pięknie się rozkręcasz. Nie zatrzymuj się. W grudniu mistrzostwo Polski, w styczniu pierwszy medal w lotach, w lutym jest też taka fajna impreza gdzieś tam w Azji. Też podobno dają medale. I indywidualne i drużynowe. Będę za Ciebie ściskał kciuki - masz to jak w banku.
Stefan Horngacher. Pan trener pełną gębą. Kolejne historyczne sukcesy, kolejne trofea, kolejne medale. Po zdobyciu medali w drużynie rolę trenera należy podkreślać jeszcze bardziej, niż w przypadku osiągnięć indywidualnych, więc podkreślam: ROLA TRENERA. I tak się zastanawiam - czy jakiemuś Austriakowi Polacy zawdzięczali kiedyś więcej?
Na wypadek, gdyby jeszcze był ktoś, kto tego dowcipu nie słyszał - wystarczyło wymienić Małysza na Kubackiego i już mamy medal w lotach. To tak apropos tego, że dokładnie 10 lat temu na MŚwL na tej samej skoczni drużyna w składzie Stoch, Hula, Żyła i Małysz zajęła 10. miejsce. Suchar odbębniony, przejdźmy do podsumowania.
Cytat zupełnie na temat:
"Byłem zmęczony? Kto tak powiedział? Prezes Tajner? Eeeeee.... Był to mój najlepszy dzień w Oberstdorfie, więc jutro to by dopiero było super!" Piotr Żyła
Cytat zupełnie nie na temat:
"Co ty myślisz cwaniaczku, że z piątego przykazania możesz sobie zrobić spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością?" Komisarz Ryba
W klasyfikacji medalowej imprezy zajęliśmy drugie miejsce. Wygrała bezapelacyjnie Norwegia - naród lotników. Tande może i jest psychicznie kruchy, ale lata jak Piotruś Pan. Jego koledzy - podobnie. Cieszmy się, że w Pjongczang nie będzie skoczni mamuciej. Oni będą tam słabsi, my mocniejsi. A skoro potrafiliśmy wywalczyć medal w lotach... ale powolutku, Pjonczang jeszcze musi poczekać. Za tydzień Zakopane, nasze megamistrzostwa galaktyki i okolic. A w Zakopanem tylko dwie rzeczy są pewne. Jakie? To tajemnica.