Strona główna • Historia Skoków Narciarskich

Na nartach, pociągiem, statkiem i z perypetiami, czyli w drogę na zawody

Życie zawodnika to nie tylko rywalizacja i walka o laury, bo to tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej, ledwie wycinek żywota zawodowego sportowca. Znacznie więcej czasu i zachodu niż występy na arenach wymagają szeroko pojęte kwestie logistyczne, transport, mniej lub bardziej odległe i męczące podróże. Dzisiaj o tym, jak to z komfortem przemieszczania się i wyprawami na zawody drzewiej bywało.


Pierwszy oficjalny międzynarodowy start polskich narciarzy miał miejsce w 1922 roku w Westerowie w Czechosłowacji. Zorganizowała je mniejszość węgierska, a oprócz Madziarów i Polaków na starcie stanęli także Niemcy. Wśród 23 trzech reprezentantów naszego kraju było kilku skoczków i... skoczkini – Elżbieta Ziętkiewicz, która jako jedyna przedstawicielka płci pięknej na tamtejszej skoczni wzbudziła sensację. Debiut Polaków wypadł bardzo udanie. Konkurs skoków wygrał Andrzej Krzeptowski, a na trzecim miejscu uplasował się Henryk Mueckenbrunn. Wysokie pozycje zajęli także polscy biegacze. Rezultaty te muszą budzić uznanie również dlatego, że całą 70-kilometrową trasę z Zakopanego do Westerowa reprezentanci Polski pokonali.... na nartach. Fakt ten wzbudził takie uznanie miejscowej publiczności, że dobre występy Polaków spotykały się z dużym aplauzem kibiców.

W tamtym czasie na zawody podróżowało się jednak głównie pociągami. Z reguły zawodnicy nie mieli dostępu do wagonów pierwszej klasy, a podróżnych czekały liczne przesiadki i inne uniedogodnienia czyhające na podróżnych mroźną, nieprzyjazną zimą. W takich właśnie okolicznościach w lutym 1923 roku na dworcu w austriackim Semmeringu zmęczeni, niewyspani i przemarznięci wysiedli z pociągu Aleksander Rozmus i Andrzej Krzeptowski. Były to czasy, kiedy polscy skoczkowie nie byli jeszcze w żadnym zakresie zaznajomieni z ośrodkami sportowymi, w których mieli startować. Rozmusem i Krzeptowskim zaopiekowali się i przez cały pobyt w prowadzili ich za rękę Sepp Bildstein i Henry Meyringer, austriaccy fachowcy, którzy wcześniej w Zakopanem uczyli skokowego abecadła naszych narciarzy. Zmagania na dużej skoczni o stromym i trudnym profilu trochę przerosły możliwości naszych reprezentantów. Dodatkowy element stresu stanowiła dla nich 10-tysięczna publiczność, nie skakali wcześniej za granicą przy takich tłumach na trybunach. Warto przy okazji odnotować jedną ciekawostkę dotyczącą omawianych zawodów. Zanim doszło do oficjalnego otwarcia konkursu, skoki oddali... wszyscy sędziowie mający oceniać styl zawodników. Organizatorzy wyszli z założenia, że bardziej miarodajne będą wystawiane przez nich noty w sytuacji, kiedy najpierw osobiście zapoznają się z warunkami na skoczni.

Rok później na pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie do Chamonix polscy skoczkowie, Andrzej Krzeptowski oraz Franciszek Bujak wraz z resztą ekipy także udali się koleją. Po drodze czekało ich kilka przesiadek. Założenie było takie, by do Francji dotrzeć na dwa dni przed początkiem imprezy.   Opóźnienia pociągów, awarie na trasie i inne nieprzewidziane okoliczności powodowały, że na bieżąco trzeba było modyfikować plan podróży. Wyprawa zaczęła się niebezpiecznie przedłużać, a nasi olimpijczycy finalnie nie zdążyli na ceremonię otwarcia. Podczas defilady Polskę zamiast sportowców reprezentowali dziennikarze sportowi, a biało-czerwoną flagę niósł Kazimierz Smogorzewski, korespondent Gazety Warszawskiej. Nasz panczenista Leon Jucewicz na starcie swojej konkurencji stanął ledwie dwie godziny po przybyciu do francuskiego kurortu. Inny łyżwiarz szybki, Wacław Kuchar, został postawiony w jeszcze dużo mniej przyjemnej sytuacji. Na zbiórkę polskiej reprezentacji do Warszawy przed wyjazdem do Chamonix przybył ze Lwowa. W stolicy okazało się, że nie ma kto pokryć kosztów jego podróży za granicę. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu, musiał wracać do domu.

W 1931 roku do Polskiego Związku Narciarskiego wpłynęło zaproszenie do wzięcia udziału w dużych międzynarodowych zawodach w Ponte di Legno. Na Półwysep Apeniński wybrało się trzech naszych zawodników: Stanisław Marusarz, Bronisław Czech i Karol Szostak. Cała wyprawa została przez PZN nie tyle zorganizowana, co zaimprowizowana. Ekipa w daleką podróż wyruszyła pociągiem, jadąc dwa dni w wagonach trzeciej klasy z dwoma przesiadkami, a dotarła na miejsce później niż pozostałe reprezentacje. Mimo tych niedogodności cała trójka spisała się w mocno obsadzonych zawodach, obserwowanych przez 10-tysięczną publiczność, bardzo dobrze. Czech zajął drugie miejsce, Marusarz czwarte, a Szostak siódme. Gdy oficjalne zawody dobiegły końca, gospodarze nie ukrywali rozczarowania, że na ich dużej, pięknej skoczni nie padł rekord świata, na który ostrzyli sobie zęby. Po konkursie Czech i Marusarz stanęli do walki o ów rekord, a ten pierwszy był nawet bardzo bliski uzyskania najlepszego wyniku w historii.

Jeszcze bardziej wyczerpująca podróż stała się udziałem Marusarza w marcu 1939 roku. Wraz z czterema innymi narciarzami wybrał się do niemieckiego Feldbergu na jedne z ostatnich zawodów przed wybuchem II Wojny Światowej. Polacy wyruszyli pociągiem z Krakowa, a ich podróż trwała 36 godzin... Podczas przejazdu przez III Rzeszę doświadczali nieprzyjemności ze strony innych podróżnych. Na przedprożu wielkiego konfliktu nastroje antypolskie były już wyraźnie widoczne. Po dotarciu na docelową stację kolejową nasi reprezentanci udali się prosto do hotelowych łóżek, nazajutrz jednak czekał ich trzygodzinny spacer na miejsce zawodów. W Feldbergu udane występy zaliczyła Helena Marusarzówna, a wręcz sensację sprawił 17-letni Jan Kula, który zajął na skoczni drugie miejsce, pokonując między innymi mistrza świata, Josefa Bradla. Zawodom odbywającym się przy akompaniamencie łopoczących flag opatrzonych swastykami towarzyszyła jednak bardzo ponura atmosfera, a w powietrzu „coś” już wisiało, stąd cała ekipa nie mogła doczekać się jak najszybszej, choć znów niemożliwie karkołomnej, podróży do kraju.

Cofnijmy się jednak parę lat wstecz. Za ocean nie da się dotrzeć pociągiem, a w 1932 roku odbyły się pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie rozgrywane poza Starym Kontynentem, w amerykańskim Lake Placid. Niewiele zabrakło, by polscy narciarze nie pojawili się na tej imprezie. Wielki kryzys ekonomiczny odbił się na wszystkich gałęziach gospodarki, sport nie stanowił tu wyjątku. Batalia o wyjazd na igrzyska trwała od wczesnej jesieni i na całe szczęście skończyła się powodzeniem. W połowie stycznia ekipa ruszyła do Warszawy. Ze stolicy dotarła pociągiem do Havru z przesiadką w Paryżu. Tam czekał na nich transatlantyk SS „Ile de France”. Skromny budżet PKOl-u spowodował, że naszym sportowcom zapewniono bilety trzeciej klasy, ale gościnni Francuzi dowiedziawszy się, że na pokładzie goszczą przyszłych olimpijczyków udostępnili Polakom pomieszczenia drugiej i pierwszej klasy. „Były więc do naszej dyspozycji wspaniałe salony z marmurowymi kominkami i wygodnymi meblami, palarnie, czytelnie, a nawet komnaty tureckie wyłożone oryginalnymi dywanami i makatkami” - wspominał po latach Stanisław Marusarz. Rejs trwał aż dziesięć dni, a część górali doświadczała w tym czasie nieprzyjemnych objawów choroby morskiej. Po kilku godzinach spędzonych w Nowym Jorku zespół ruszył pociągiem do Lake Placid. Cała podróż w jedną stronę z Zakopanego do miasta gospodarza trzecich zimowych igrzysk trwała dwa tygodnie...

Dotrzeć na miejsce zawodów to jedna sprawa, po zawodach trzeba jeszcze wrócić do domu. Jak się okazuje źródłem kłopotów może być nawet problematyczna nagroda. Erwin Fiedor skoczek i kombinator norweski z Koniakowa w latach 60. za zajęcie trzeciego miejsca w jednym z konkursów w Szwecji otrzymał jako nagrodę... opony do traktora. Ich transport do Polski był w zasadzie niemożliwy. Zawodnik nie chciał jednak wracać z pustymi rękami, wszak miejsce na podium kosztowało go dużo wysiłku. Organizatorzy po negocjacjach z polską ekipą zdecydowali się zamienić opony na... namiot. Wtedy można już było wracać do domu.

Jak się okazuje, z chaosu organizacyjnego, z działań podjętych za „pięć dwunasta” i wcześniej nieplanowanych też może narodzić się sukces. Tak było w przypadku pierwszego w historii polskiego medalu mistrzostw świata w lotach. Na czempionat dla lotników organizowany w 1979 przez Planicę Piotr Fijas miał początkowo nie jechać. Decydenci z PZN-u w ramach poszukiwania oszczędności zdecydowali o odpuszczeniu imprezy. - W zamian wysłano polskich zawodników na zawody przyjaźni Oberhofspiele - opowiadał ówczesny trener kadry Tadeusz Kołder w rozmowie z Wojciechem Szatkowskim. - Pojechaliśmy. W Oberhofie na dużej skoczni Niemcy przygotowywali się do mistrzostw. Polacy nie ustępowali Niemcom. Skakali wspaniale. Postanowiłem, że powinniśmy pojechać do Planicy. Gdy trener niemieckich skoczków upewniał się telefonicznie w Interflugu, czy bilety są zarezerwowane, wpadłem na szatański pomysł. Poprosiłem go, żeby zarezerwował trzy miejsca na samolot do Zagrzebia na koszt COS. I rzeczywiście polecieliśmy! A potem z trudnymi do opisania perypetiami, bez pieniędzy, dotarliśmy do Planicy. Po raz pierwszy widzieliśmy „mamuta”, zarówno zawodnicy jak i ja... Efekt tej niesamowitej eskapady last minute był wręcz sensacyjny. Piotr Fijas wywalczył brązowy medal. Do 2018 roku był to jedyny krążek biało-czerwonych na tej imprezie.

Dziś, w świecie w pełni sprofesjonalizowanego sportu, nikt nie może pozwolić sobie na prowizorkę na żadnym polu. Sukces jest uzależniony od poczucia komfortu zawodnika. Sytuacje choćby po części podobne do takich jak wyżej opisane, są nie do pomyślenia, a paszportowe perypetie Thomasa Aasena Markenga w ubiegłym sezonie były wynikiem jego własnego roztargnienia. Nie oznacza to jednak, że dla wszystkich zawodników przemieszczanie się pomiędzy zawodami jest łatwe, lekkie i przyjemne. Kilka lat temu swoim wyznaniem mocno zaskoczył Noriaki Kasai. –"Mam lęk przed lataniem. Nie na skoczni, ale w samolocie. Nie lubię, gdy coś nie jest pod moją kontrolą. Strach wzrasta wraz z wiekiem. Bardzo dużo podróżuję i obawiam się, że kiedyś może zdarzyć się jakiś wypadek".

Podróży samolotem nie najlepiej znosił też Anders Jacobsen. W drodze do Sapporo na mistrzostwa świata w 2007 roku, kiedy to przeżywał swój najlepszy sezon, postanowił pomóc sobie tabletką nasenną. Konsekwencje tej decyzji były fatalne. Rozregulował mu się organizm, podczas całego pobytu w Japonii wyraźnie nie był sobą. Nie liczył się zupełnie w walce o medale, na Okurayamie zajął 14, a na Miyanomori 7 miejsce. Na pocieszenie pozostało mu srebro wywalczone w konkursie drużynowym.

Źródła:

Stanisław Zaborniak, „Skoki narciarskie w Polsce w latach 1907-1939”

Wojciech Szatkowski, „Od Marusarza do Małysza”

Zbigniew Porada, "Zimowe Igrzyska Olimpijskie 1924-2006"

Dariusz Jaroń, „Skoczkowie. Przerwany lot”

Źródła własne