Jan Mazoch: Mam sentyment do Zakopanego
Blisko stuletnia Wielka Krokiew była świadkiem setek, a być może i tysięcy upadków. Jedne były kuriozalne, jak choćby ten Wolfganga Loitzla zaliczony już na najeździe, inne wyglądały groźnie, ale finalnie nie niosły ze sobą poważniejszych konsekwencji, jak ten Adama Małysza w 2011 roku. Ale był też upadek, którego temat wraca co roku w kontekście zawodów Pucharu Świata w Zakopanem. Wypadek, po którym cały świat skoków narciarskich nagle wstrzymał oddech.
W 2007 roku Jan Mazoch był brązowym medalistą mistrzostw świata juniorów sprzed czterech lat i skoczkiem uważanym za drzemiący duży talent, który nie może się przebudzić. Do czasu feralnego dnia na Wielkiej Krokwi ledwie cztery razy zdobywał pucharowe punkty. Ale tamtej zimy coś drgnęło. Reprezentant Dukli Frensztat rozpoczął sezon od startów w Pucharze Kontynentalnym. Z każdym weekendem szło mu coraz lepiej, najpierw zaczął wskakiwać do "10", w końcu doskoczył nawet do podium na Okurayamie w Sapporo. W nagrodę dostał powołanie na wyjazd do Zakopanego. To był jego powrót do Pucharu Świata po rocznej przerwie. Zaczęło się obiecująco. W kwalifikacjach zajął 22 lokatę, a wietrzną pierwszą serię ukończył na rekordowej dla siebie piętnastej pozycji. Tego, co zdarzyło się później, przypominać już nie trzeba. Paradoks polega na tym, że po odwołanej drugiej serii ta stosunkowo wysoka lokata stała się jego życiowym osiągnięciem.
Minęło czternaście lat od tego wydarzenia, a upadek po każdym obejrzeniu jego zapisu robi takie samo, przejmujące wrażenie. Dla Mazocha był początkiem końca przygody ze skokami i marzeń o dorównaniu swojemu dziadkowi, legendarnemu Jiriemu Raszce. Nigdy nie zrzucał winy na warunki, jakie tego dnia panowały na skoczni. - To był mój błąd - powtarzał. Po powrocie do zdrowia, wrócił jeszcze na skocznię, ale na krótko. Nie był w stanie przełamać strachu. Dziś z perspektywy czasu patrzy na tamto wydarzenie z dużym dystansem, nie traktuje go jak dopustu Bożego, a raczej jako punkt wyjścia do nowego życiowego etapu. - Oczywiście trudno powiedzieć, co by było gdyby... Dzień 20 stycznia zapisał się dość mocno na mapie mojego przeznaczenia - mówi nam były czeski skoczek. - Może gdybym nie upadł, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nadchodził ten czas, kiedy zacząłbym skakać świetnie, a może nie. Może nie miałbym drugiej córki i syna. A może po prostu dalej skakałbym tak samo. I to "może" można mnożyć w nieskończoność. Wypadek w Zakopanem pokierował moim życiem i przedstawił mi nowe widoki, pokazał możliwość dokonania nowych wyborów. Zdecydowałem się skończyć ze skokami i podążyć inną ścieżką. Marzyłem od dziecka o tym, by zostać najlepszym skoczkiem na świecie. To się już nie wydarzy, ale może zostanę najlepszy w innej dziedzinie (śmiech). Takie po prostu jest życie i nie ma sensu zawracać sobie głowy, tym co by było gdyby. Szkoda na to czasu. Życie jest krótkie i trzeba się cieszyć tym co mamy. I ja się cieszę.
Wielka Krokiew nie jest dziś obiektem, którego widok przyprawiałby Mazocha o dreszcze, stał się przyczynkiem do dramatycznych wspomnień. Szczęśliwe i stosunkowo szybkie wyjście ze zdrowotnych tarapatów sprawiło, że żadna trauma nie zakorzeniła się w głowie. Data 20 stycznia kojarzy mu się do dziś bardzo nieprzyjemnie, ale głównie z innego powodu. Tego dnia w 2012 roku, pięć lat po dramacie w Zakopanem, odszedł jego dziadek, jeden z najwybitniejszych skoczków w historii. Zakopiańskim wydarzeniem nie zaprząta sobie dziś głowy: - Mój upadek znam tylko z zapisu telewizyjnego, ja nie pamiętam z tamtego dnia absolutnie nic. W ogóle o nim nie myślę, moje córki czasem oglądają go w internecie, ale ja nie czuję takiej potrzeby (śmiech). W Zakopanem dawno nie byłem. Chciałbym się tam kiedyś pojawić, ale nie ma na razie za bardzo na to czasu i okazji. To nie jest tak, że moje jedyne skojarzenie to takie, że się tam mocno potłukłem. Zakopiańskie skocznie bardzo lubiłem i tak zostało nawet po upadku. Jeździliśmy tam na skoki już jako dzieci, to miejsce, które miło wspominam i do którego mam sentyment. Zawsze mi się tam podobało i nic tego nie zmieni.
Gdy walczył o życie w krakowskim szpitalu jego partnerka spodziewała się dziecka. Dziś ma ich już troje. Drugą żonę poślubił 19 stycznia 2019 roku, w przeddzień 12 rocznicy wypadku w Zakopanem. Tego dnia urodziny obchodzi jego młodsza córka, a Honza, jak zdrabniają jego imię Czesi, tłumaczył żartobliwie, że nie ma pamięci do dat i w ten sposób łatwiej będzie mu zapamiętać dzień, w którym stanął na ślubnym kobiercu. Przez jakiś czas starał się upamiętnić osobę słynnego dziadka, organizując we Frensztacie memoriał jego imienia, dziś skoki ogląda tylko jako widz i kibic. Zaczął prowadzić działalność charytatywną, wspierać młodych ludzi z poważną niepełnosprawnością ruchową, kilka lat temu wystartował z powodzeniem w wyborach samorządowych i został przewodniczącym komisji sportowej we Frensztacie pod Radhoszczem.
Jak każdy czeski kibic skoków ubolewa nad poziomem tej dyscypliny w swoim kraju. - To trudna sprawa. W Czechach trzeba zacząć od podstaw, stworzyć bazę, system pozyskujący młodych adeptów. Może wtedy wyrósłby nam jakiś nasz Adam, Kamil czy drugi Jakub - mówi z uśmiechem. Podjął się też diagnozy sukcesu swojego rodaka, Michala Doleżala, który z powodzeniem prowadzi reprezentację Polski: - Dodo był moim kolegą z reprezentacji. Jako sportowiec wykazywał się dużym profesjonalizmem i bardzo odpowiedzialnie podchodził do treningów. Ma niesamowity dar polegający na tym, że potrafi bardzo wnikliwie słuchać drugiego człowieka, a jednocześnie czytać z niego jak z otwartej książki. To bardzo przydatna cecha dla trenera. Życzę mu jak najlepiej i jestem dumny z tego, że prowadzi najlepszą drużynę na świecie.