Maciej Kot o indywidualnych treningach, krytyce w sieci i nowym rozdziale życia
- Priorytetem są igrzyska w Pekinie, natomiast najbliższy cel startowy to lipcowe mistrzostwa Polski w Zakopanem oraz inauguracja Letniego Grand Prix w Wiśle. Co później? To jedna wielka niewiadoma - mówi Maciej Kot, który po sporym zamieszaniu medialnym pozostał członkiem polskiej kadry narodowej w skokach narciarskich. Blisko 30-letni zawodnik opowiedział nam o kulisach przejścia na indywidualny tok przygotowań do zimy, odniósł się do negatywnych opinii pojawiających się na jego temat w Internecie, a także podzielił się emocjami towarzyszącymi narodzinom pierwszego dziecka.
Skijumping.pl: Dlaczego wokół osoby Macieja Kota zrobił się tak duży szum przy okazji ogłoszenia składów kadr narodowych na sezon olimpijski?
Maciej Kot: Przedwczesna publikacja kadr narodowych z gwiazdką przy moim nazwisku wyszła dość niefortunnie. Nie było żadnego konfliktu czy burzy. Nie było tak, że musiałem się zgodzić na jakieś warunki. Chodzi o wzajemne pomaganie sobie, a nie utrudnianie życia, skoro chcemy coś poprawić. Wiedziałem o tym wszystkim wcześniej, natomiast chcieliśmy siąść z trenerem Doležalem i ustalić plan na kolejne miesiące. W kwietniu było to jednak utrudnione ze względu na zamknięte granice. Trzeba było poczekać do maja na to spotkanie, by szkoleniowiec wypowiedział się na ten temat nim wszystko zostanie oficjalnie ogłoszone. Chodziło o szczegóły, nie była to kwestia "być albo nie być" w kadrze narodowej, jak niektórzy to komentowali w mediach. Nie było planów i rozmów dotyczących usunięcia mnie z kadry.
Zobacz też: Znamy polskie kadry na sezon olimpijski!
O czym rozmawiał Pan z głównym trenerem reprezentacji?
Cały czas pozostawało pytanie, co zrobić, żeby cokolwiek ruszyło? Przez trzy lata tkwimy w stagnacji, nic się nie dzieje. Ani w złą, ani w dobrą stronę. Moje skoki może wyglądają inaczej, ale dają ten sam efekt. Chodzi o to, by pojawiły się metry, co pozwoli walczyć w zawodach. Trenerzy doszli do wniosku, że musimy coś zmienić. Nie potrzebowaliśmy ewolucji, lecz rewolucji. Mocnego impulsu. Omówiliśmy zatem możliwe scenariusze.
Powstał plan indywidualnej ścieżki treningowej przy wsparciu kadry narodowej. Czyi był to pomysł?
Trenerzy podjęli taką decyzję, a ja ją zaakceptowałem. Rozumiem ideę tej rewolucji i przekierowanie mnie na robienie tego, czemu ufam. Jestem doświadczonym zawodnikiem. Ćwiczyłem z Łukaszem Kruczkiem, Hannu Lepistoe, Stefanem Horngacherem czy Michalem Doležalem. Jestem w stanie zebrać wszystkie elementy, które moim zdaniem funkcjonują, i stworzyć harmonogram. Jeżeli sam sobie coś zaplanuję, zrobię coś po swojemu, wówczas będę miał do tego pełne przekonanie.
Na finiszu minionej zimy nie był Pan zadowolony z ciągłych poszukiwań metod treningowych. Podczas jednego dnia rywalizacji w Pucharze Kontynentalnym stosował Pan różne podejścia, wspominając o naprzemiennym próbowaniu nowych rzeczy i wracaniu do starych rozwiązań. Teraz ścieżka ma być klarowna od początku do końca?
Dokładnie tak. W ostatnim sezonie powieliły się pewne błędy z poprzednich lat. Brakowało jednego kierunku i pomysłu. Scalono kadry A i B, a podczas zgrupowań pracowaliśmy z różnymi trenerami. Jeden obóz z Michalem Doležalem, inny z Grzegorzem Sobczykiem, kolejny z Maciejem Maciusiakiem, a następny z Danielem Kwiatkowskim. Był to fajny ruch, który zadziałał szczególnie w kontekście młodszych zawodników. Nie trzeba mówić o wynikach Andrzeja Stękały, a progresu dokonali też Klemens Murańka, Paweł Wąsek czy Aleksander Zniszczoł.
Pan pozostał w miejscu.
Widać, że sam pomysł był dobry, ale mi nie ułatwiło to zadania. Jestem zawodnikiem, który musi mieć jasno nakreśloną drogę. Często było tak, że na danym obozie ustaliliśmy plan, szliśmy w tym kierunku, a przy okazji kolejnego i zmiany trenera pojawiały się korekty. Brakowało konsekwencji, szczególnie zimą, gdy moje wyniki nie były satysfakcjonujące. Wtedy zaczęło się szukanie rozwiązań. Raz szliśmy w lewo, raz w prawo. Im bliżej końca sezonu, tym większa nerwowość się wkradała. Przy obraniu jednego kierunku, starego czy nowego, efekt mógł być lepszy. Oddałbym jakąś liczbę skoków z jednym pomysłem. Trenerzy są świadomi, że nie będę niczego zmieniał w momencie wzięcia odpowiedzialności za swoje przygotowania, kiedy nic nie będzie mi narzucane. Tego trzeba się trzymać, by obrać jeden kierunek i podążać daną drogą.
Trenerzy tworzący kadrę narodową podkreślają, iż mają wspólną wizję, której się trzymają. Skąd zatem różnica w odbiorze ich poleceń?
Ogólna wizja prawidłowego skoku jest identyczna. Nie ma cudów, że nagle ktoś zacznie skakać tyłem. Wzór prawidłowego skoku nie zmienia się. Każdy z trenerów kadry narodowej powie to samo, jeśli zada mu się takie pytanie. Różnica pojawia się, kiedy dany skoczek popełnia błędy. W takiej sytuacji każdy ze szkoleniowców ma trochę inny pomysł na ich wyeliminowanie. Jeden stwierdzi, że wszystko zaczyna się od złej pozycji najazdowej, a inny ją zaakceptuje i skupi się na wybiciu. Stąd biorą się różnice. Dążymy do tego samego, ale innymi drogami. Dla zawodnika często jest to duża różnica. Każdy chce skakać daleko, natomiast prowadzą do tego różne ścieżki i pomysły. Czasami można analizować zwycięskie skoki sprzed czterech lat z Pucharu Świata czy Letniego Grand Prix, a w innym przypadku można zostawić to za sobą i przyglądać się najnowszym próbom. Co trener to inne spojrzenie, ale wizja jest zbieżna. Trenerzy często siedzą razem i to analizują, natomiast sposób komunikacji z zawodnikiem i przekazania uwag jest inny, a to może już coś zmienić.
Gregor Schlierenzauer trenował indywidualnie z Wernerem Schusterem, z kolei Adam Małysz zdecydował się swego czasu na współpracę z Hannu Lepistoe. Czyjaś historia była inspiracją do podjęcia takiej próby?
To pytanie bardziej do trenerów. To była ich inicjatywa, a nie mój pomysł. Być może zauważyli, że coś takiego w przeszłości zadziałało w przypadku Adama Małysza, który indywidualnie trenował z Hannu Lepistoe. W niektórych krajach funkcjonuje taki system, że skoczkowie trenują w klubach, a na zawody przyjeżdżają z selekcjonerem. Tak jest na przykład w Japonii. Inspiracją mógł być też przypadek Piotra Żyły, który ponad dekadę temu trenował indywidualnie i realizował plany z okresu juniorskiego, gdy ćwiczył pod okiem Stefana Horngachera. Sam wszystko planował, zaczął skakać lepiej i wrócił do kadry narodowej. W jego przypadku to zadziałało.
Tej wiosny Pana trenerem na skoczni będzie Jakub Kot, czyli Pana brat, który zajmuje się szkoleniem młodzieży w AZS Zakopane. Co jest celem?
Najważniejszym celem są igrzyska w Pekinie. Wiem, że muszę dużo poprawić, aby tam polecieć i walczyć o najwyższe miejsca oraz medale. Jednak mam wystarczająco motywacji, aby podjąć się tego wyzwania. Ciężko pracuję każdego dnia, aby zrealizować ten cel. W planach na najbliższy okres letni nie wybiegam zbyt daleko, bo sam nie wiem jak to wszystko będzie funkcjonować. Na tę chwile koncentruję się na przygotowaniach do lipcowych mistrzostw Polski w Zakopanem oraz inauguracji Letniego Grand Prix w Wiśle. Co później? To jedna wielka niewiadoma. Co z zawodami? O powołaniach będzie decydować dyspozycja i forma, więc trudno planować w tej chwili starty. Co z trenerem? Podejrzewam, że zabranie Kuby na zawody będzie problematyczne, jeśli nadal byłby moim indywidualnym szkoleniowcem. Jest dużo pytań bez odpowiedzi, więc skupiam się na teraźniejszości. Chcę dobrze przygotować się do wspomnianych konkursów.
Droga do letnich sprawdzianów na Średniej Krokwi i skoczni im. Adama Małysza wiedzie przez... skoki w dresie na 44-metrowym obiekcie w Szczyrku. Dlaczego drużynowy mistrz świata i medalista olimpijski zdecydował się na taki rodzaj zajęć?
Zaczynamy od podstaw, to swego rodzaju reset. Nie kombinujemy przy sprzęcie. Wyrzuciliśmy wszystko, co zbędne. Mam na myśli wkładki, kombinezon czy rękawice, by lepiej czuć powietrze. Został kask, gogle i skokowe buty. Pracujemy nad fundamentami - ruszanie z belki, prawidłowa pozycja najazdowa i wstawanie na progu. Śmialiśmy się nawet, że Halvor Egner Granerud skakał nago, a teraz zdobył Kryształową Kulę <śmiech>... Czemu nie spróbować czegoś innego? Pamiętam, że kiedyś skakaliśmy już w dresie na skoczni w Szczyrku, chyba za czasów Łukasza Kruczka.
Towarzyszyli Panu adepci skoków.
Kuba był tutaj na zgrupowaniu z grupą swoich młodych zawodniczek. Widać, że cieszą się z każdej próby. Trening na skoczni to dla nich wyzwanie, ale sprawia im ogromną frajdę. Zarażają pozytywną energią, a o radość ze skakania też chodzi. Na obiekcie K-40 można ją odnaleźć, bo to skakanie z czasów młodości. Dojazd, wybicie i od razu lądowanie. Towarzyszą temu jednak pozytywne emocje i dziecięca radość. Do tego próbowaliśmy wprowadzić urozmaicenia treningu.
To znaczy?
Dwa skoki oddałem z piłeczkami w dłoniach. Żonglowałem nimi, łapałem je przed progiem, robiłem dojazd i skakałem. Były też sytuacje, kiedy miałem skakać niczym Piotr Fijas. Dojeżdżałem z rękoma z przodu i leciałem klasykiem. W skrócie - zabawa skokami narciarskimi. Chodziło o duże zmiany między poszczególnymi próbami. Klasyk, ręce z przodu, potem asymetrycznie z boku, by czuć coś innego. Od drugiego czy trzeciego treningu zaczęliśmy właściwą pracę nad jakością skoków i prawidłową techniką.
Oderwanie od reszty kadry narodowej to jednak duża zmiana. Nazwałby się Pan typem samotnika, a może preferuje Pan towarzystwo innych?
Trudno to jednoznacznie zdefiniować. Jestem nieśmiały i mam problemy z nawiązywaniem nowych znajomości. Może się to wydawać dziwne, ponieważ nie mam kłopotów z udzielaniem wywiadów czy prezentowaniem się przed publicznością, natomiast w prywatnych relacjach bardzo dużo czasu zajmuje mi zaufanie osobie, którą dopiero poznałem, by móc otworzyć się w rozmowie. Nie jestem nieufny, ale na tyle nieśmiały, że długo to trwa. Ktoś nowy w grupie może to zauważyć. Jeśli poznam kogoś dobrze, a ta osoba nadaje na podobnych falach, wówczas jestem otwartym człowiekiem, bardzo ceniącym sobie towarzystwo.
Tak jest tylko w sporcie?
W życiu prywatnym bardzo nie lubię siedzieć sam. Każdą wolną chwilę chętnie spędzam z rodziną i przyjaciółmi, natomiast w życiu zawodowym samotność pozwala mi pomyśleć i przeanalizować pewne rzeczy, co nie zawsze jest dobre. Kiedy wszystko się układa, jestem bardzo otwarty i dzielę emocje z grupą, ale w czasie niepowodzeń często można mnie spotkać samego w pokoju. Wtedy nie jestem skory do dzielenia czasu z innymi. Dużo zależy od wydarzeń na skoczni, co też jest problemem. W trudnych chwilach powinno się wyciągnąć rękę po pomoc, bo rozmowa z Andrzejem Stękałą czy Piotrem Żyłą, którzy bardzo pozytywnie podchodzą do wszystkiego, od razu może pomóc i poprawić nastrój.
Wskutek sportowych niepowodzeń nasila się krytyka Pana osoby ze strony części internautów. Dociera to do Pana?
Oczywiście, nawet bez czytania komentarzy. Zdarza mi się poczytać jakąś dyskusję, ale nie pod kątem szukania wzmianek na swój temat. Czasem trafi się na fajną rzecz, która jest dobra. Wielu ludzi ma ten problem, że czyta sto opinii, spośród których dziewięćdziesiąt osiem jest pozytywnych, a dwie negatywne. Co robią przez kolejny tydzień? Myślą o dwóch negatywnych. Taka jest chyba ludzka natura. Zamiast czerpać pozytywną energię od przyjaznej większości, co motywuje i podnosi na duchu, człowiek przejmuje się słowami dwóch osób.
Podczas kadrowego zamieszania dostrzegłem też sporo wsparcia.
Nigdy nie zdarzyło mi się, by chociaż połowa komentarzy była wroga. Zawsze są to pojedyncze wpisy internetowych kozaków typu "znowu ojciec załatwił ci miejsce w kadrze" czy "daj sobie spokój, bo już nie możemy na ciebie patrzeć". Wszystko dla poprawy własnego humoru. Bardzo ważne w przypadku wszystkich osób, które w jakiś sposób dzielą się nawet prywatnym życiem w mediach społecznościowych, jest poczucie własnej wartości. To według mnie bardzo trudne. Może być to odbierane jako przerośnięte ego lub zarozumiałość. Jest jednak jakaś granica i trzeba ją znać.
Pana recepta?
Trzeba cieszyć się z każdego sukcesu, a do największych z nich zaliczam małżeństwo z piękną i kochającą żoną, syna czy mieszkanie, na które zarobiłem poprzez piętnaście lat skakania na nartach. Czerpię z tego radość i dumę, ponieważ to paliwo do dalszych działań. Nie oszukujmy się, wbrew pozorom życie sportowca to ciężka praca. Część spośród internautów, piszących negatywne komentarze, nie zdaje sobie z tego sprawy. Myślą, że PZN płaci nam za obecność w kadrze, a sponsorzy udostępniają wszystko za darmo, wobec czego nie zależy nam na skakaniu daleko.
Problemy finansowe zakończyły karierę niejednego polskiego kadrowicza.
Nie dostajemy niczego za darmo. Tylko za sprawą sportowego sukcesu możemy liczyć na stypendium, premię od organizatora zawodów, bądź umowę z prywatnym sponsorem. To ciężko i uczciwie zarobione pieniądze. Zdrowo zatem mieć poczucie własnej wartości i zwracać uwagę na budujące opinie. A te złe? Też można je wykorzystać w pozytywny sposób w formie motywacji. Takie zachowania były, są i będą obecne w sieci. Nawet w przypadku wygrania Pucharu Świata pojawią się sugestie, że to dzięki szczęściu i wiatrowi pod narty. Nie można tym żyć. Najważniejsza jest opinia ludzi, których szanujemy i kochamy. Mówię o rodzinie oraz przyjaciołach. Reszta nie zna nas prywatnie.
Wspomniał Pan o żonie Agnieszce i synku. Filip przyszedł na świat w minionym tygodniu. Czy czas oczekiwania na jego narodziny, biorąc pod uwagę trwanie sezonu zimowego, był dużym wyzwaniem?
Ciąża przebiegła bezproblemowo. Co jakiś czas trzeba było robić regularne badania i odwiedzać lekarzy. Pewnym wyzwaniem była pandemia. Siłownie były zamknięte, więc Aga nie mogła wykonywać swojej pracy jako trener personalny, co generowało pewien stres i poczucie niepewności w kontekście sytuacji zawodowej i materialnej. Emocje rosły wraz z nadchodzącym terminem porodu. Zwłaszcza przy pierwszym dziecku jest to podróż w nieznane i wyczekiwany moment. Dobrze się to ułożyło, że syn urodził się na początku maja, więc mogłem spokojnie wyjeżdżać zimą. Filip jest zdrowy, a wszystkie dodatkowe obowiązki są wynagradzane poprzez jeden uśmiech.
Z Maciejem Kotem rozmawiał Dominik Formela