Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

"Najpiękniejszym wspomnieniem są igrzyska olimpijskie..." - rozmowa z Tomaszem Pochwałą

Gdy Adam Małysz 6 stycznia 2001 roku przypieczętował w Bischofshofen triumf w 49. Turnieju Czterech Skoczni, w konkursie Pucharu Świata debiutował niespełna 18-letni Tomasz Pochwała. Krótko potem zajął wysokie szóste miejsce podczas mistrzostw świata juniorów, pojechał na seniorskie mistrzostwa, a kolejnej zimy stał się już etatowym kadrowiczem, z którym wiązano wielkie nadzieje. Dlaczego się nie spełniły, czym dziś zajmuje się były skoczek?

- Kiedy poznał Pan Kamila Stocha?

- Znam go od małego, obaj jesteśmy z Podhala, skakaliśmy razem jeszcze jako dzieciaki. Główne zawody dla najmłodszych to była wtedy liga szkolna. Między nami są cztery lata różnicy, więc startowaliśmy w innych kategoriach wiekowych, ale spotykaliśmy się na tych zmaganiach. Pamiętam go jako małego szkraba, który dziarsko i energicznie szedł z tym nartami na górę skoczni i lądował najczęściej na samym dole. Przez jeden sezon byliśmy też w tej samej kadrze. To była wtedy kadra B prowadzona przez Stefana Horngachera, podczas jego pierwszej pracy w Polsce, swoją drogą świetnego trenera i wielki autorytet. 

- Dlaczego o to pytam... Wasze drogi sportowe w pewnym momencie się trochę rozjechały, ale po latach znów jesteście blisko siebie w życiu zawodowym. Od maja został Pan trenerem klubu KS Eve-nement Zakopane, nad którym pieczę sprawuje małżonka mistrza, Ewa, a mocno pomaga jej w tym sam Kamil. Jak do tej współpracy doszło?

- Inicjatywa wyszła od Kamila i Ewy. Pracę u nich w klubie zakończył Krzysiek Miętus i szukali kogoś w to miejsce. Dzieciaczków tam mają sporo i potrzebny był im nowy trener. Ja dobrze znałem się z pracującym tam trenerem Andrzejem Zaryckim, być może w jakiś sposób mnie zarekomendował. W każdym razie pewnego dnia zadzwoniła do mnie Ewa z konkretną propozycją, która bardzo mi się spodobała. Na początku było trochę stresu, dołączyłem do nowej grupy i zupełnie tych dzieci nie znałem. Obawiałem się, że nie zapamiętam ich imion, ale jednak szybko poszło (śmiech). Pracuje mi się bardzo fajnie. Dzieciaki nie ukrywają emocji, pokazują wszystko na zewnątrz. Wszystko co się u nich dzieje, jest prawdziwe. 

- Jakie cele stawia Pan sobie i tym dzieciakom, którymi się opiekuje?

- Chcę, żeby te najmłodsze dzieci bawiły się tym sportem, żeby robiły wszystko z uśmiechem na ustach i czerpały z tego mnóstwo radości. Poza tym chcę ich nauczyć systematyczności w tym co robią, prawidłowych nawyków, na bazie których w przyszłości będzie można budować profesjonalnego skoczka.

- Chciałbym teraz cofnąć się do czasów Pana kariery zawodniczej. W 2001 roku, kiedy wchodził pan do kadry jeszcze jako junior, zaczęło się w Polsce niewyobrażalne szaleństwo na punkcie skoków. Czy ten niewiarygodny boom miał jakiś wpływ na młodego skoczka, który dopiero zaczynał poważne skakanie, motywował lub deprymował?

- Będąc w środku tej kadry człowiek myślał bardziej o swoich zadaniach i o tym, co ma robić na skoczni, nie przejmował się za bardzo całą otoczką. Oczywiście, gdy w Zakopanem na Pucharze Świata było tych kilkadziesiąt tysięcy kibiców to przeżywało się szok. Ale wiadomo, że wtedy wszystko koncentrowało się na Małyszu, a my byliśmy gdzieś z boku i mieliśmy więcej spokoju.

- Pamiętam taki wywiad po igrzyskach w Salt Lake City, w którym powiedział Pan mniej więcej to, że wie co robić, by za dwa lata skakać tak jak Ammann. Co poszło nie tak, że ta obiecująco zapowiadająca się kariera nie rozwinęła się tak jak powinna? Czy wpływ miał na to upadek w Planicy?

- Nie ma na to jednej odpowiedzi, na pewno przede wszystkim winy muszę szukać w sobie i swoich umiejętnościach. To podstawowa sprawa. Czegoś u mnie zabrakło. Ale musimy sobie powiedzieć, że technologicznie byliśmy wtedy daleko za najlepszymi. Teraz jest dużo szerszy sztab, łatwiejszy dostęp do sprzętu najwyższej jakości, korzysta się z dobrodziejstw nauki na szeroką skalę. Wówczas wokół Adama byli specjaliści, ale to nie był tak szeroki zespół jak obecnie. Ale nie rozpamiętuję tego, nie zastanawiam się, co by było, gdybym miał inne warunki do treningu, nikomu niczego nie zazdroszczę, było, jak było. 

- Małysz kiedyś powiedział, że jego koledzy z ówczesnej reprezentacji nie osiągali sukcesów, bo proces treningowy całej grupy był prowadzony pod niego. Nie było indywidualizacji treningu pod kątem poszczególnych zawodników, wychodziło się z założenia, że coś co pomaga Małyszowi, powinno też pomóc pozostałym. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem?

- Zdecydowanie się zgadzam i podpisuję się pod tym. Wiadomo było, że trzeba budować zespół, ale jednocześnie robić wszystko, by nie zaburzyć dyspozycji Adama. Trudno było to wtedy zbalansować. Pamiętajmy też, że nie było nas wtedy wielu, nie dało się tak rotować składem, by trafić w końcu na kogoś, komu poza Adamem przypasują takie metody. Oprócz mnie z takich żelaznych kadrowiczów byli jeszcze tylko Mateja, Skupień, Kruczek, Bachleda i Tonio Tajner. 

- Na pewno kilka przyjemnych wspomnień z tej kariery skoczka Pan jednak zachował. Które szczególnie wzbudzają u Pana dzisiaj pozytywne emocje?

- Igrzyska olimpijskie. Nie da się tego zapomnieć. Pamiętam, jak to przeżywałem, jakie emocje mi wtedy towarzyszyły. Sam pobyt w wiosce olimpijskiej był już dużym wydarzeniem, możliwość spotkania wielu różnych sportowców z różnych dyscyplin była fascynująca. Oczywiście sam start w zawodach także mocno przeżyłem, choć tak naprawdę zadowolony byłem tylko z występu drużynowego. W pierwszym konkursie dał znać o sobie stres, w drugim, wydaje mi się, że byłem przemotywowany, natomiast w drużynówce skacze się nie tylko dla siebie, ale i dla całej ekipy. Myślę, że poczułem tego ducha pracy dla zespołu, skoki wyszły nieźle, a my zajęliśmy szóste miejsce. Była to punktowana pozycja.

- Potem jednak te skoki wyglądały coraz słabiej, w końcu zdecydował się Pan na bardzo nietypowy ruch, przejście ze skoków do kombinacji norweskiej. Jakie były kulisy tej decyzji?

- Przestałem się łapać do kadry, nie szło to tak, jak bym chciał, a nie miałem jeszcze ochoty rezygnować z uprawiania profesjonalnego sportu. Muszę też wspomnieć, że ja bardzo długo jeździłem na biegówkach. Jeszcze na chwilę przed wejściem do kadry narodowej skoczków, uprawiałem kombinację. Wówczas stawiano na bardziej wszechstronny rozwój sportowca, spora liczba zawodników uprawiała obie dyscypliny niemal do wieku seniora. Nie było jakiegoś katorżniczego treningu biegacza, ale cały czas miało się kontakt z tymi biegówkami. No i kiedy na skoczni nie szło dobrze, cały czas czułem potrzebę życia rytmem sportowca, oddawania się treningom i startom w zawodach i udowodnienia sobie, że coś mogę jeszcze osiągnąć. Decyzja nie była trudna, wspierał mnie od początku mój tata, który był trenerem kombinacji. Moim celem były punkty Pucharu Świata i wyjazd na igrzyska. Udało się zrealizować go połowicznie, ale wywalczenie punktów Pucharu Świata sobie cenię. 

- Jest Pan jedynym polskim sportowcem, który zdobywał punkty PŚ zarówno w skokach jak i kombinacji. Udało się też Panu wywalczyć medale Zimowej Uniwersjady, ale igrzyska pozostały jednak nieosiągalne...

- Może zabrakło większej grupy zawodników, z którymi mógłbym rywalizować w kadrze, szerszego sztabu, bardziej profesjonalnych ram tego wszystkiego. Jeżdżąc po świecie, widziałem, że sztaby zagranicznych drużyn w kombinacji są równie szerokie, jak u nas teraz w skokach, a nawet jeszcze szersze, bo wiadomo, że tam dochodzi jeszcze cała sprawa z biegówkami. U nas były tylko dwie pary biegówek, jeden serwismen. Zagraniczny zawodnik miał trzech serwismenów i testował sobie 30 par nart. Nie miałem szans bycia konkurencyjnym w kwestii sprzętu. Na tym co się dostało, trzeba było lecieć. 

- Czy te kilka lat później kiedy sam jako trener stanął Pan na czele polskiej reprezentacji w kombinacji te warunki były już lepsze?

- Było już lepiej, ale i tak cały czas odstawaliśmy od świata. Wiadomo, że pieniądz i inwestycje idą za wynikiem sportowym. Musielibyśmy mieć jakiś samorodny talent, który nakręciłby to wszystko.

- Czy został Panu jakiś niesmak po tym, jak został Pan zwolniony przez Związek z funkcji trenera kombinatorów?

- Wtedy to była ciężka sytuacja. Zaczęła się pandemia, a ja dostałem telefon, że nie będę już pracował z zawodnikami. Przez chwilę nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw. Dzisiaj nie mam jednak do nikogo żadnego żalu czy pretensji. Bardzo się cieszę, że tak a nie inaczej potoczyły się wypadki. Zostałem trenerem w szkole sportowej w Zakopanem. Dyrektor wyciągnął do mnie rękę, zaproponował pracę, a teraz jeszcze się poukładało z klubem Ewy i Kamila. Jestem szczęśliwy z tego, że jestem, tu gdzie jestem.

- Z tej starej gwardii polskich kombinatorów został już tylko Szczepan Kupczak, którego Pan również prowadził. Jak Pan sądzi, na co jeszcze stać tego zawodnika, który w ostatnich latach sam próbuje bronić honoru polskiego dwuboju?

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie mamy kontaktu, oprócz rzadkich sytuacji, kiedy widzimy się na skoczni, podamy sobie rękę i zamienimy dwa zdania.

Rozmawiał Adrian Dworakowski

Czytaj też: Wczoraj i dziś - kombinacja norweska w Polsce