Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Miał 16 lat, kiedy Hannu Lepistoe powołał go do reprezentacji. Dziś Kamil Kowal buduje skocznie

- Jestem dumny, że spotkałem ich na swojej drodze i mogłem z nimi skakać. Super, że chociaż im udało się w sporcie. Niektórzy robili poza treningiem więcej rzeczy dla swojego rozwoju - mówi Kamil Kowal, który w 2007 roku trenował w kadrze narodowej z Adamem Małyszem, Kamilem Stochem czy Piotrem Żyłą. Dziś 31-latek pracuje przy budowie skoczni narciarskich. W Polsce i zagranicą.


Skijumping.pl: Latem 2007 roku był Pan gościem czatu... Skijumping.pl. Od tego czasu zmienił się nie tylko nasz portal, Internet, ale przede wszystkim Pana życie. Jedno z pytań do nastoletniego wówczas skoczka dotyczyło planów po zakończeniu kariery. Młody sportowiec myśli o tym?

Kamil Kowal: Było coś takiego <śmiech>... Jako młody zawodnik nigdy o tym nie myślałem. Można powiedzieć, że na tym etapie wydaje się, iż skoki narciarskie to jest wieczność. Potem różnie wychodzi.

Kilka tygodni wcześniej otrzymał Pan zaskakujące powołanie do kadry narodowej. Pomysłodawcą był Hannu Lepistoe, który wtedy prowadził naszą reprezentację.

Dla mnie to był duży szok. Do tamtego momentu nie miałem miejsca w żadnej z centralnych grup szkoleniowych. Ćwiczyłem jedynie w szkole sportowej. Polscy trenerzy nie mieli w zwyczaju powoływania do pierwszej kadry tak młodych skoczków.

Było was trzech. Szansę dostali też Maciej Kot i Krzysztof Miętus.

Po pracy we Włoszech przyszedł do nas Hannu Lepistoe, który już w reprezentacji Austrii stawiał na bardzo młodych zawodników. Nie bał się powoływania i dawania szansy młodzieży.

Jakie były początki w kadrze narodowej?

Po zakończeniu każdego sezonu odbywa się spotkanie w Polskim Związku Narciarskim. Podczas jednego z nich Krzysztof Sobański, mój trener ze szkoły sportowej, przekazał mi informację o zbliżajacym się powołaniu. Człowiek nagle znalazł się w innej rzeczywistości. To był lot z ziemi w kosmos. Tak bym to porównał.

Młody człowiek stawia się na treningu pośród czołowych postaci reprezentacji z Adamem Małyszem na czele. Jak się zachować?

Trudno powiedzieć... Na początku nie miałem nawet pomysłu na odezwanie się do Adama. Z czasem, zajęcia po zajęciach, oswajałem się z tym.

Skoki narciarskie przeszły metamorfozę. Wystarczy przytoczyć przedsezonowe zgrupowanie w Szczyrbskim Jeziorze, kiedy sami odśnieżaliście sobie obiekt.

Dokładnie, tak było. Słowacja nie słynie ze zbyt wielu czynnych skoczni czy organizacji większych zawodów. Infrastruktura znacznie różni się tam od polskiej, a i tamtejszy związek narciarski nie posiada tylu środków na skoki. Nie było komu przygotować obiektu. Słowaccy trenerzy i zawzięci działacze robili to w większości za darmo. Dziś to inna dyscyplina sportu na świecie. Skoki z roku na rok bardzo się rozwijają. Sprzęt, przygotowanie, skocznie... Wszystko.

Standardowe pytanie. Czas spędzony w narciarstwie klasycznym nazywa Pan karierą czy przygodą?

Ja nazwałbym to bardziej przygodą niż karierą. Nigdy nie zrobiłem żadnych większych wyników jako skoczek narciarski.

Powołanie pojawiło się w wieku niespełna 17 lat. Jednym z argumentów była piąta pozycja wywalczona podczas debiutu w cyklu FIS Cup, co działo się na Średniej Krokwi w Zakopanem.

Zgadza się, wtedy zrobiłem bardzo duży postęp. Przodowałem w kategoriach dziecięcych, natomiast w okresie gimnazjalnym wpadłem w dołek i pojawiły się słabsze sezony. W liceum przejął mnie trener Krzysztof Sobański i w zasadzie w pół roku zrobił ze mnie skoczka, dzięki czemu poprawiły się wyniki.

Ostatnio Mika Kojonkoski, któremu Chińczycy niespodziewanie podziękowali po wykonaniu tytanicznej pracy, zbudował skoczków w dwa i pół roku. W jaki sposób trener Sobański zbudował Kamila Kowala w pół roku?

Trzeba zapytać trenera <śmiech>... Zmienił podejście i sposób treningu. Czasami zawodnik zaczyna dobrze skakać bez konkretnego powodu. Podobnie jest, gdy wiedzie mu się gorzej... Trenuje się na sto procent, testy to potwierdzają, a zwyczajnie nie wychodzi. Trener Sobański skorygował metody szkoleniowe. Zmiany wprowadzone przez niego bardzo mi spasowały. Do tego dobrze nastawił mnie psychicznie.

W okresie obecności w kadrze narodowej trenował Pan tylko z Hannu Lepistoe czy pojawiały się konsultacje z lokalnymi szkoleniowcami?

Wtedy tylko z Finem. Hannu Lepistoe przyjeżdżał na zgrupowania, a poza nimi trenowaliśmy z jego asystentami. Byli to Łukasz Kruczek i Zbigniew Klimowski.

Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, ale oczekiwana eksplozja Pana talentu nie nastąpiła. Kiedy wielka szansa zaczęła przeradzać się w wielką frustrację?

Trudno powiedzieć... Na początku współpraca w kadrze A wyglądała należycie i lato nie zwiastowało aż takiej katastrofy, która miała miejsce zimą z mojej strony. Nie potoczyło się to zgodnie z planem. Jako 16-latek nigdy nie miałem styczności w szkole z tak mocnym treningiem siłowym. Do tej pory prawie nie ćwiczyliśmy z ciężarami. A tutaj przychodzę na trening, zakładają mi 50 kg na plecy i każą robić podskoki... Fizycznie nie byłem przygotowany do takiego przeskoku. Ze sferą mentalną na początku nie było kłopotów. Sytuacja pogorszyła się zimą po serii słabszych skoków. Wtedy był problem. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że coś poszło nie tak w tym okresie przygotowawczym. To był ten sezon, kiedy Adam Małysz skakał bardzo słabo i Hannu Lepistoe został zwolniony.

Zgadza się. To była jedyna taka seria w XXI wieku, kiedy "Orzeł z Wisły" trzy razy z rzędu nie awansował do czołowej "30" zawodów z cyklu Pucharu Świata. Jakie były wnioski w grupie?

Problem nie dotyczył być może całej grupy. Maciej Kot i Krzysztof Miętus, którzy dołączyli ze mną do kadry narodowej, dokonali pewnego progresu względem poprzedniej zimy. Kamil Stoch czy Piotr Żyła też nie skakali najgorzej. W omawianym sezonie w największy dołek wpadłem ja i Adam Małysz.

Jakim szkoleniowcem był Hannu Lepistoe? Czy jego zwolnienie w marcu 2008 roku nie było zbyt pochopne? Stery reprezentacji przejął Łukasz Kruczek, a niespełna rok później Adam Małysz podjął indywidualną współpracę z doświadczonym Finem.

To był naprawdę profesjonalny trener z bardzo dobrym podejściem do skoczków. Moim zdaniem pospieszono się z tą decyzją. Wcześniejsze lata pokazywały, że z tym szkoleniowcem Polacy odnosili sukcesy. Szczególnie Kamil Stoch zrobił bardzo duże postępy pod jego okiem. Jedna gorsza zima i w połowie Turnieju Czterech Skoczni podjęto decyzję o pożegnaniu Lepistoe. Dziwię się, że po takiej sytuacji zgodził się, by wznowić współpracę z Adamem. Nieładnie go potraktowano. Łukasz Kruczek przejął grupę jako młody trener i w pierwszym sezonie sobie nie poradził, choć chciał jak najlepiej. Adam też mówił o tym otwarcie, że nie powie złego słowa na temat Łukasza. Po prostu nie szło.

Sezon 2007/08 dobiegł końca. Zadebiutował Pan w Pucharze Kontynentalnym, ale większość zimy - z marnym skutkiem - spędził w cyklu FIS Cup. Co działo się dalej?

Zostałem zdegradowany do kadry juniorów, gdzie trenowałem z Adamem Celejem. Znałem go z czasów gimnazjalnych, kiedy nie radziłem sobie na skoczni. Byłem takim zawodnikiem, któremu lepiej wiodło się latem. Ta pora roku bardziej mi pasowała ze względów technicznych skoczni. Upadki na igelicie nie bolały jak na śniegu, a do tego preferowałem prostsze tory. Zimą przeważnie było gorzej. Miałem problem z przekładaniem letnich rezultatów na zimę.

Był uważany Pan za spory talent i nadzieję polskich skoków. Jak czuje się młody zawodnik, który co rusz słyszy komplementy i jest klepany po plecach?

Starałem się robić swoje. Nie byłem sam, nie tylko mnie uważano za talent. Byli bracia Kotowie, byli bracia Miętusowie. Nie czułem się specjalnie wywyższany. Wiązano ze mną nadzieje, ponieważ wyróżniałem się w aspekcie siłowym. Wszystkie testy wygrywałem. Zawsze brakowało techniki. Hannu kładł duży nacisk na siłę, tak go zapamiętałem. Nie do końca to się jednak sprawdza. Czasem zawodnik lepszy technicznie, a słabszy motorycznie, osiąga lepsze wyniki. Szczególnie na mamucich skoczniach.

Konkretny przykład?

Martin Koch. Po okresie w kadrze młodzieżowej, czyli po sezonie 2008/09, trenowałem z ojcem. Byłem już po szkole sportowej i współpracowaliśmy z Heinzem Kuttinem, który miał w klubie Kocha i Thomasa Morgensterna. Austriak pomagał nam w ustalaniu planu treningowego. Pamiętam wspólny obóz w Zakopanem, podczas którego nie mogłem wyjść z podziwu, że Koch jest tak słaby fizycznie. Przeskakiwałem go o 10 cm wzwyż podczas testów, ale nadrabiał techniką i wygrywał zawody z cyklu Pucharu Świata na skoczniach do lotów...

Heinz Kuttin był już po etapie pracy z polską reprezentacją.

Wrócił do ojczyzny, a dokładnie do Villach, gdzie był trenerem klubowym. Thomas Morgenstern był już wtedy wielkim skoczkiem, miał na koncie indywidualne złoto olimpijskie z Turynu. Fajna sprawa, że mogłem go podpatrywać. Ich treningi kompletnie różniły się od naszych. Nigdy nie słyszeliśmy w Polsce o takich ćwiczeniach. Z wieloma sprawami byli niesamowicie do przodu, to były wybitne czasy austriackich skoczków.

Wojciech Topór przyznał swego czasu, że Heinz Kuttin i Stefan Horngacher zmienili spojrzenie na trening skoczka narciarskiego w Polsce.

Zgadzam się. Ich zatrudnienie przez Polski Związek Narciarski mogło być przełomowe w kontekście dojścia do momentu, w którym dziś jest ta dyscyplina w Polsce. Zmienili nasze spojrzenie na przygotowania do sezonu, pokazali nam nowe możliwości.

Poruszył Pan sezon 2009/10. Wtedy - trenując poza kadrami - otarł się Pan o punkty Pucharu Kontynentalnego w Sapporo, które mogły dać wyczekiwane prawo startu w Pucharze Świata.

Celem na tę zimę był choćby punkt w Pucharze Kontynentalnym. Nie udało się i to mnie zdemotywowało. Dwudziestolatek bez punktów na zapleczu Pucharu Świata? Trochę słabo i szkoda tracić czas. Do Sapporo latało się po łatwe punkty, zazwyczaj było tam niewiele ekip, jednak tym razem sporo reprezentacji zdecydowało się na wylot do Japonii. Konkurencja była spora.

Tego dnia - na legendarnym obiekcie Miyanomori - pokonał Pan Piotra Żyłę. Dziś mówimy o nim jako mistrzu świata ze skoczni normalnej. Dlaczego te drogi zupełnie się rozjechały?

Piotr złapał wtedy największy kryzys w karierze. Pamiętam, że zalecało mu się wręcz zakończenie kariery skoczka, ale wykazał się bardzo dużą siłą woli. Pociągnął to, choć przez rok trenował na własny koszt. U mnie przeważyły kwestie finansowe. Miałem 20 lat, dorosły facet i bez grosza przy sobie... Nie czerpałem też satysfakcji z uprawiania skoków i trzeba było zmienić pomysł na siebie. Zabrakło indywidualnego sponsora, ale trudno wymagać wsparcia finansowego przy braku wyników sportowych. Trzeba było podjąć pracę, tak to się potoczyło.

Dał Pan z siebie wszystko?

Z perspektywy czasu widzę, że można było dać z siebie więcej. Zawsze miałem problemy z wagą, dieta szwankowała. Były momenty odpuszczania i podjadania czegoś słodkiego. Wychodziło się z założenia, że jakoś to będzie. Tu się pobiega i schudnie... A potem nie chciało się biegać... Niektórzy robili poza treningiem więcej rzeczy dla swojego rozwoju niż ja, ale ta świadomość przychodzi dopiero z wiekiem.

Jakie emocje towarzyszą obserwacji dzisiejszych poczynań Dawida Kubackiego czy Kamila Stocha, niegdysiejszych kompanów z reprezentacji?

Jestem dumny, że spotkałem ich na swojej drodze i mogłem z nimi skakać. Super, że chociaż im udało się w sporcie.

Wcześniej wspomniał Pan o braciach w polskich skokach. Warto powiedzieć o Dawidzie Kowalu, Pana starszym bracie.

Dobrze wspominam te lata, nie było niezdrowej rywalizacji pomiędzy poszczególnymi duetami. Brat zaczął skakać jeszcze przed małyszomanią, pod koniec XX wieku. Ja zacząłem na bazie sukcesów Adama Małysza. Po karierze poszedł w zupełnie inną stronę niż ja. Zajmuje się informatycznymi sprawami, a ja podjąłem współpracę z ojcem, Janem Kowalem. Tata w czasach naszego skakania był działaczem sportowym, tworzył klub Start Krokiew, a później był delegatem Międzynarodowej Federacji Narciarskiej i pracował w strukturach Tatrzańskiego oraz Polskiego Związku Narciarskiego. Tata nigdy nie naciskał, byśmy spróbowali sił na skoczni. Sami chcieliśmy.

Pan pośrednio został przy skokach narciarskich.

Mój ojciec od dawna działa przy budowie skoczni. Można powiedzieć, że w Polsce przyczynił się już do powstania 16 obiektów, a ja dołączyłem do niego od razu po rozstaniu się z nartami skokowymi. Teraz dużo dzieje się w naszym kraju w tym kontekście, więc mamy dobry okres. Utrzymuję niektóre kontakty ze skoczkami, pozostałem przy tej dyscyplinie. Nigdy nie ciągnęło mnie jednak do trenerki. Uważam, że nie nadaję się do tej roli.

Jednym z największych wyzwań ostatnich lat była modernizacja kompleksu Średniej Krokwi im. Bronisława Czecha, na której sam przez lata Pan rywalizował.

Cieszę się, że dziś w jakimś stopniu mogę się przyczynić do rozwoju polskich skoków. Budowa takiego ośrodka, jednego z najnowocześniejszych na świecie, to ogromna duma i satysfakcja.

Tego lata działaliście w Mo i Ranie. Dlaczego Norwegowie zwrócili się do Polaków z prośbą o pomoc przy wykończeniu tego kompleksu?

Od dawna współpracujemy z fińskim producentem igelitu. W Norwegii brakowało jednak ekipy do zamontowania go na zeskoku tych skoczni. Wyszli do nas z propozycją i postanowiliśmy podjąć się wyzwania. 

Ilu ludzi jest potrzebnych do zrealizowania tego typu zlecenia?

Wybraliśmy się w szesnaście osób. Na początku pracowaliśmy w jedenastu, natomiast po tygodniu dojechało jeszcze pięć osób. Jesteśmy dość małą firmą, głównie działamy we dwóch z ojcem. Przy większych projektach szukamy firm, z którymi możemy współpracować. W Polsce generalnym wykonawcą jest firma Wolski z Kluszkowic, a my nadzorujemy jej działania.

Gdzie można nauczyć się budowania skoczni narciarskich?

To wyjątkowo niszowa dziedzina budownictwa. Niewiele firm chce podjąć się tego tematu, ponieważ pojawia się strach. Skocznie buduje się na stromych terenach. Ja wyjąłem sporo wiedzy ze skoków, a do tego niezbnędne jest zawzięcie i wiedza ogólnobudowlana. Bardzo pomaga fakt, że kiedyś się skakało. Człowiek ma o tym pojęcie i nie boi się na starcie. Dla ekipy specjalizującej się w stawianiu budynków to często inna planeta. Ludziom wydaje się czasem, że na górkę przybija się deski, na to igelit i już jest skocznia <śmiech>...

Wasze postępy prac na północy Europy można było śledzić między innymi na profilu @kamil_kadruje na Instagramie. Skąd wzięła się pasja związana z dokumentowaniem codzienności przy użyciu drona?

Historia z dronowaniem zaczęła się przy okazji remontu Średniej Krokwi. To dwuletni proces na dużym obszarze, który chciałem uwiecznić. Kiedyś oglądałem takie materiały w sieci i uznałem, że fajnie byłoby w ten sposób pokazać budowę nowych skoczni. Kupiłem takie urządzenie i zacząłem działać.

Co słychać w życiu prywatnym?

Wspólnie z żoną zwiedzamy Polskę i okolicę na motorach. W 2020 roku wzięliśmy cywilny ślub. Ze względu na pandemię w ostatniej chwili musieliśmy zrezygnować z kościelnego. W tym roku to nadrobiliśmy i zorganizowaliśmy wesele. Na motorach bywaliśmy w Trójmieście, Czechach, na Słowacji czy w Austrii. Skoki zaszczepiły we mnie pasję do zwiedzania świata. Czasem chce się wrócić do miejsc, w których się trenowało. Ostatnio byłem choćby we Frensztacie pod Radhoszczem. Fajnie odwiedzić stare śmieci.

Na YouTube nadal da się odnaleźć kompilacje fanek sprzed kilkunastu lat dotyczące Pana osoby...

Śmieszne filmiki <śmiech>... Pokazywałem to kiedyś żonie, mieliśmy niezły ubaw <śmiech>... Żonę poznałem po zakończeniu przygody ze skokami, czasem oglądamy razem zawody. Raczej lubi ten sport.

A kibicki z młodzieńczych lat?

Pewnie mają złamane serce, jeśli pamiętają o moim istnieniu <śmiech>...

Na sam koniec, co chciałby przekazać Pan dzisiejszym członkom kadry młodzieżowej? Pytam na bazie doświadczeń zdobytych przez lata rywalizacji na skoczni, które nie przyniosły oszałamiających sukcesów.

Trzeba mieć dużo determinacji oraz dawać z siebie 100, a nawet 110%. Bardzo ważna jest również sfera mentalna oraz pokora zawodnika. Do siebie, przeciwników i trenerów. Swego czasu można było to odczuć na krajowym podwórku, szczególnie wśród skoczkiń. Ja osobiście odnosiłem wrażenie, iż wydaje im się, że wygrają zawody w Polsce i wszystko jest super. Ja nigdy nie porównywałem się do rodaków. Trzeba mierzyć się ze światem, a nie z Polską. Co z tego, że jest u nas kilka dziewczyn, skoczy 100-kilka metrów na dużym obiekcie i wygra zawody z uśmiechem na twarzy? Trzeba stawiać sobie wyższe progi i zerkać na rywali spoza kraju. W nastoletnim wieku trudno jednak o pokorę... To bardzo ważna cecha. Widać ją po Dawidzie Kubackim czy Kamilu Stochu, po ich wypowiedziach. To ludzie, którzy mają w sobie bardzo dużo pokory.

Z Kamilem Kowalem rozmawiał Dominik Formela