Kolejny pomysł na ratowanie skoczni w Harrachovie
Czeskie problemy z infrastrukturą do skoków narciarskich to temat rzeka. W tej chwili jedynym kompleksem, na którym da się w sposób poważny skakać na nartach zimą jest ten w Harrachovie, obejmujący obiekt normalny i mniejsze skocznie, utrzymywany przy życiu tylko dzięki pasji jego opiekunów. W ostatnich dniach pojawił się kolejny pomysł, na to, by przedłużyć jego funkcjonowanie.
- Skocznie są na skraju wytrzymałości, ich stan jest naprawdę godny ubolewania – mówi Josef Slavík, dyrektor organizacji non-profit Harálov Ski Jumping Complex. - Jeśli przez dwa lata nic się nie zmieni, nastąpi ich koniec. Cieszę się jednak, że nie tylko miasto Harrachov, ale także związek narciarski i Kraj Liberecki włączyły się w ratowanie kompleksu. Wierzę, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w ciągu pięciu lat wszystkie skocznie znów będą spełniać najnowocześniejsze kryteria.
Ratunkiem dla obiektów ma okazać się sprzedaż budynków izby celnej i wykorzystanie pozyskanych środków na rzecz modernizacji skokowych aren. Cena wywoławcza będzie wynosić 58 milionów koron. - Tylko sama naprawa najazdu skoczni K-125 ma kosztować sześć milionów koron – mówi zastępca burmistrza Harrachova Tomáš Vašíček. - Nie chcę jednak, aby tylko dziewięć osób w radzie decydowało o przeznaczeniu tych milionów. Dlatego planujemy zorganizować referendum jesienią i zapytać ludzi, czy zebrane pieniądze należy przeznaczyć na ratowanie skoczni. Ale nawet jeśli odpowiedź będzie negatywna, warto o tym dalej rozmawiać.
W planach czeskich włodarzy nie ma w tej chwili pomysłu na zagospodarowanie nieczynnej od ośmiu lat skoczni do lotów narciarskich. Projekt jej przebudowy przygotowała jakiś czas temu polska firma Archigeum, ale czeska strona nie była w stanie sfinansować inwestycji, przez co doszło do przepychanek w tej kwestii, o czym pisaliśmy >>>TUTAJ<<<
W tym tygodniu swoimi przemyśleniami na temat czeskiej infrastruktury do skoków podzielił się publicznie po raz kolejny odpowiedzialny za tamtejsze skoki Jakub Janda: - Kiedy Polacy, Niemcy czy Austriacy wracają z zawodów w niedzielę wieczorem, już w poniedziałek po południu mają możliwość pójścia na skocznię i potrenowania. Niestety nasi chłopcy nie mają za bardzo gdzie tego zrobić. Idą więc na siłownię, gdzie mają trening fizyczny, a następnie w czwartek jadą na kolejny konkurs, gdzie czeka ich oficjalny trening. Oddają dwa skoki, a następnie przechodzą już do startu w kwalifikacjach. W takich warunkach nie jest nam łatwo.