Robert Mateja: Ważne jest, by robić w życiu to, co się lubi
Po kilku latach przerwy Robert Mateja wrócił do pracy w strukturach Polskiego Związku Narciarskiego. O tym jak doszło do tego powrotu i jakie ma zadania w swojej nowej pracy, były skoczek opowiedział nam w krótkiej rozmowie.
- Chciałbym na początek wrócić jeszcze do minionej zimy. Zanotował Pan dwa udane sezony z czeskimi dwuboistami, ale ten ostatni był już słabszy. Co tym razem nie zagrało?
- Trudno jednoznacznie powiedzieć. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że ten okres przygotowawczy nie był taki, jak byśmy chcieli, żeby był. Było jedno, może dwa zgrupowania takie, w których uczestniczyli wszyscy zwodnicy. A tak to zawsze komuś coś wypadało. Większość z nich studiuje dziennie, a w Czechach nie ma indywidualnego toku studiów, tak jak jest to w Polsce. Studenci muszą mieć te 80-90% frekwencji. Niektórzy mieli rozterki, co do kwestii kontynuowania kariery i dopiero zimą zaczęli dawać z siebie sto procent, wcześniej wahali się, co ze sobą dalej robić. My jako trenerzy zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić. Po sezonie stało się jasne, że sytuacja wymaga zmian, bo przestało to iść w dobrym kierunku. Nie było sensu męczyć się na siłę. Rozstaliśmy się w dobrych relacjach.
- Podobno po sezonie przygotował się Pan na awaryjne wyjście i zrobił prawo jazdy na ciężarówkę.
- Tak, to prawda. Warto mieć alternatywę. Zrobiłem uprawnienia, zdałem egzamin. Ale skoro nadarzyła się możliwość pracy w PZN, to z niej skorzystałem. Bardzo to lubię, a w życiu ważne jest, by robić to, co się lubi.
- Jak doszło do tej współpracy?
- Jeszcze w trakcie sezonu zimowego, a nawet wcześniej, dostawałem takie sygnały, że gdybym był wolny, to jest chęć współpracy ze strony związku. Więc się zgłosiłem i zaczęły się rozmowy.
- Jaki jest w tej chwili zakres Pana obowiązków?
- Zostałem oddelegowany do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku. To efekt zmian w strukturach funkcjonowania drużyny młodzieżowej. Wspólnie ze Sławkiem Hankusem opiekujemy się grupką 12-14 zawodników. Dzielimy się obowiązkami. Ja raz jestem na progu, raz obserwuję zawodnika w locie. I tak to działa.
- Jak wygląda Pana współpraca z trenerem Danielem Kwiatkowskim, który oficjalnie pełni funkcję trenera drużyny juniorów?
- Współpraca układa się bardzo dobrze. Daniel jest takim koordynatorem, śmiejemy się, że selekcjonerem, który powołuje zawodników na zgrupowania centralne, w późniejszym okresie będzie tak selekcjonował zawodników na zawody. Jesteśmy cały czas w ścisłym kontakcie. Mamy już za sobą jedną taką wspólną konsultację centralną w Oberhofie, gdzie mieliśmy okazję spotkać się z kadrą A. Z obu szkół - ze Szczyrku i Zakopanego - powołanie otrzymało ośmiu chłopaków, najlepszych obecnie, wybranych na podstawie wyników sprawdzianu. I tak to ma wyglądać, takie są wytyczne z Polskiego Związku Narciarskiego.
- Miał Pan okazję spotkać się już z trenerem Thurnbichlerem?
- Tak, widzieliśmy się na zgrupowaniu w Zakopanem, a teraz jeszcze podczas tego pobytu w Oberhofie. Jakiejś dłuższej rozmowy nie mieliśmy jeszcze okazji przeprowadzić. Mieszkaliśmy w innych hotelach, widywaliśmy się tylko na skoczni. Ale odbieram go pozytywnie. Prowadzi urozmaicone treningi, bardzo ciekawa jest rozgrzewka prowadzona przed skokami. Każdy trener ma swój indywidualny projekt treningu, projekt Thomasa jest ciekawy.
- Parę lat nie było Pana w polskich skokach. Co się zmieniło w czasie Pana nieobecności?
- No troszkę jest inaczej. Aktualnie borykamy się z pewnym problemem logistycznym. Skończyła się współpraca z jedną firmą, zaczęła z inną. Jest problem z samochodami, bo po prostu się nie mogą wyrobić z produkcją. Musimy to jakoś łatać. Ale poza tym wszystko jest ok, z niczym innym nie mamy problemu, dostajemy wszystko, co nam potrzebne.
Rozmawiał Adrian Dworakowski