Strona główna • Norweskie Skoki Narciarskie

Alexander Stoeckl: Inni znaleźli lepsze rozwiązania sprzętowe

Tylko jeden Norweg znajduje się obecnie w czołowej piętnastce klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Jest nim Marius Lindvik, który zajmuje piętnaste miejsce. Norweskie media nie mają wątpliwości, że to najgorszy start Norwegów pod wodzą Alexandra Stoeckla, a ponadto najgorszy od katastrofalnego sezonu 2001/02.

Wspomniana zima 2001/02, którą przywołuje dziennik Dagbladet, była jedną z najbardziej nieudanych w całej historii skoków narciarskich w Norwegii. Najlepszy z tamtejszych skoczków, Roar Ljokelsoey uplasował się dopiero na 35. miejscu w końcowej klasyfikacji Pucharu Świata. Wikingowie powadzeni przez Słoweńca Ludvika Zajca (dziadka Timiego Zajca) zanotowali prawdziwą kompromitację podczas igrzysk olimpijskich w Salt Lake City w 2002 roku, gdzie drużynowo nie dostali się do drugiej serii wypchnięci przez reprezentację Korei Południowej. 

Tuż po tej fatalnej zimie kadrę norweską objął Mika Kojonkoski, który błyskawicznie postawił ją na nogi. Już w kolejnym sezonie Tommy Ingebrigtsen zdobył srebrny medal mistrzostw świata w Predazzo, a cała drużyna Kojonkoskiego brąz. Swoje pierwsze triumfy w zawodach Pucharu Świata odnieśli Roar Ljokelsoey, Sigurd Pettersen i Bjoer Einar Romoroen. A potem było jeszcze lepiej. Tak olbrzymi progres wykonany w tak krótkim czasie był potem udziałem chyba tylko Stefana Horngachera, który po słabiutkim sezonie 2015/16 wprowadził ponownie na salony biało-czerwonych. 

Przyzwyczajeni do sukcesów, rozpieszczani przez swoich skoczków rokrocznie od ponad dwudziestu lat norwescy kibice czują w tej chwili sporą dezorientację. Atmosferę napięcia stara się uspokajać trener Alexander Stoeckl.  -  Problemy łączą się zarówno z techniką jak i sprzętem. Działamy na obu frontach. Staramy się znaleźć rozwiązania – zarówno pod względem technicznym, jak i sprzętowym. Tak, to zły początek. Ale takie rzeczy w sporcie się zdarzają. W tym roku inni znaleźli lepsze rozwiązania sprzętowe. Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Zwłaszcza Niemcy i Austria są od nas o oczko wyżej. Ale doświadczenie mówi mi, że jesteśmy coraz bliżej nich - uważa Stöckl. - Czuję, że jest postęp. Zbliżamy się do miejsca, w którym powinniśmy być - dodaje w rozmowie z Dagbladet.

Trener Norwegów zaprzecza również coraz częściej pojawiającym się pogłoskom jakoby winien obecnego kryzysu był brak głównego sponsora. Nie trudno zauważyć, że miejsce na kasku u tamtejszych skoczków, które warte jest dziesięć milionów koron, pozostaje od dłuższego czasu puste. - Oczywiście, mamy ograniczone fundusze. Na szczęście nasz sztab trenerski, robi wszystko, co możliwe, aby jak najlepiej wykorzystać zasoby, którymi dysponujemy. Czuję, że to wystarczy, aby móc rywalizować na najwyższym poziomie - zapewnia Austriak.

W ubiegłym roku z finansowania kadry skoczków zrezygnowało LO, czyli Norweska Konfederacja Związków Zawodowych. Przed mistrzostwami świata w Planicy pojawiła się duża szansa na to, że ekipa Alexandra Stoeckla pozyska strategicznego partnera. - Prowadzimy rozmowy z kilkoma firmami -  informował wówczas menedżer skoków Clas Brede Bråthen w rozmowie z dziennikiem Dagbladet. - Odbieramy ich przebieg jako bardzo pozytywny.  Nie chcę na razie wchodzić w szczegóły, ale jest to pokłosie naszych fantastycznych wyników zarówno po stronie męskiej jak i żeńskiej - dodawał. Jak widać, skończyło się na negocjacjach.

W Engelbergu Norwegię reprezentować będzie prawdopodobnie ta sama szóstka zawodników, która skakała w Klingenthal. Czterech skoczków uda się do Szwajcarii bezpośrednio z Klingenthal. Kristoffer Eriksen Sundal i Fredrik Villumstad wrócą do kraju i w środę odbędą trening na skoczni normalnej w Oslo.