Maciej Kot dwukrotnie w czołowej "30" PŚ. "Trzeba walczyć do końca"
Powrót Macieja Kota do Pucharu Świata zakończył się dla niego całkiem pozytywnie. Zakopiańczyk w Sapporo dwukrotnie zdobył pucharowe punkty, plasując się na 25. i 24. miejscu. Podsumowując weekend, stwierdził jednak, iż czuje niedosyt - jego zdaniem była szansa na osiągnięcie na Okurayamie dużo lepszych rezultatów.
- Myślę, że nad takim podsumowaniem weekendu zaważył ostatni skok. Jest sportowa złość, niedosyt, wkurzenie. Być może ten skok nie był tak zepsuty jak wczoraj, bo te wnioski jednak wyciągnąłem i było lepiej, natomiast spadek o dziewięć czy dziesięć miejsc na pewno jest bolesny - przyznał Kot.
- Przyjechałem tutaj wiedząc, że skaczę dobrze. Nawet jeżeli pojawiają się błędy, to te skoki pozwalały walczyć z czołówką, przynajmniej w Pucharze Kontynentalnym. Te trzy dni pokazały, że to prawda. Nie oddałem tutaj ani jednego tak dobrego skoku, jak przed tygodniem w Kranju. Z tego powodu jestem na siebie zły. Trzeba przeanalizować, dlaczego te dobre skoki się tu nie pojawiły. Z drugiej strony - to, że cały czas skakałem z błędami, a zajmowałem wysokie miejsca czy to w kwalifikacjach, czy chociażby w pierwszych seriach konkursowych, daje zastrzyk pewności siebie. Te błędy można popełniać wtedy, kiedy skacze się naturalnie, swobodnie, z dużą energią i przekonaniem. Wykorzystując ten potencjał i rezerwę, myślę, że można mówić o walce o czołową "15", być może zbliżyć się do dziesiątki. Do tego potrzebne jest więcej szans w Pucharze Świata, ale na to nie ma czasu. Sezon gna do przodu - zostało 7 konkursów indywidualnych, więc to ostatnia prosta. Teraz trzeba zrealizować plan, jakim jest powiększenie kwoty startowej na PŚ, spotkać się już w szóstkę w Oslo i powalczyć - stwierdził 33-latek.
W ostatnich latach drużynowy mistrz świata z 2017 roku najlepszą formę pokazywał zazwyczaj w drugiej części sezonu. Tak też jest obecnie - przed wyjazdem do Sapporo najlepszym rezultatem Kota tej zimy w zmaganiach najwyższej rangi było 34. miejsce w grudniowym konkursie w Wiśle.
- Zauważyłem to. Od paru lat jest tak, że te początki sezonu bywają ciężkie. Potem jest okres poszukiwania zmian i takiego uporczywego, stopniowego budowania formy, która zazwyczaj gdzieś pod koniec sezonu zaczyna wyglądać obiecująco. Jednak sezon się już wtedy kończy i jest za późno. Obawiam się, że w tym roku będzie podobnie. Można powiedzieć, że impreza centralna jest za mną. Pozostał Puchar Kontynentalny i walka o Puchar Świata, którego nie zostało zbyt wiele. Myślę natomiast, że nigdy nie brakowało mi motywacji do tego, żeby walczyć do końca, nawet jeżeli te dobre skoki i dobry rezultat miałby przyjść na sam koniec w ostatnim konkursie. Na pewno trzeba walczyć do końca, ale na pewno po sezonie trzeba będzie na spokojnie to przeanalizować - powiedział Kot.
W niedzielnym konkursie na Okurayamie organizatorzy napotkali problem techniczny związany ze światłami sygnalizującymi skoczkom gotowość do startu.
- Światła wysiadły. Wiadomo, że są bardzo ważne, ponieważ przede wszystkim służą zawodnikom i trenerom do tego, żeby wiedzieć kiedy wejść na belkę, kiedy mamy okienko startowe, a kiedy ewentualnie zejść z belki. Po pierwsze, widzimy kolory sygnalizujące wejście, zejście czy start, ale po drugie, co też jest bardzo ważne, jest też zegar odliczający czas. Wiemy więc, że na przykład mamy 30 sekund, żeby zapiąć narty, coś poprawić, dopasować się do rytmu tych świateł. Tu nic nie działało. Stała tylko pani, która sygnalizowała nam, co należy zrobić. Było to dość śmieszne. Mieliśmy trochę z tego ubaw na górze. Wiadomo - dało się z tym skakać, to były skoki trochę w stylu retro. Widziałem na Twitterze wpis redaktora Skijumping.pl Adama Bucholza, który życzył, by przywrócić sędziowanie z ręcznymi oznaczeniami odległości. Myślę, że taki retro konkurs spotkałby się z pozytywnym odbiorem ludzi. Wyłączyć przeliczniki, wrócić do takiego starego systemu na jeden konkurs - skwitował nasz zawodnik.
Korespondencja z Sapporo, Dominik Formela