Poczet skoczków polskich: Stanisław Marusarz - wspaniały człowiek...cz II
[strona=1]
Wspaniały człowiek...
Byłoby znacznym uroszczeniem, gdybym przedstawił postać Stanisława Marusarza tylko
Przyjaciel zwierząt i przyrody...
Zawsze byłem przyjacielem zwierząt i dzięki nim spotkało mnie największe szczęście w życiu. Tędy w dół jeździłem na nartach na skocznię, a za mostkiem w jednej willi gospodarze mieli psa, jamnika. Szalał na mój widok, a ja lubiłem psy, więc zawsze brałem coś dla niego. Wreszcie mnie polubił aż do tego stopnia, że gdy wracałem po treningu, to mnie odprowadzał pod sam dom. Z czasem tamci państwo kupili drugiego psa i oba mnie odprowadzały. Potem przychodziła po nie córka właścicieli i tak poznałem swoją żonę1.
Tak rozpoczyna Stanisław Marusarz opowieść o swojej kolejnej pasji, jaką były zwierzęta. Pani Magdalena Marusarz-Gądek dodaje:
Ojciec wychowywał nas w atmosferze wielkiego szacunku do przyrody. Oboje rodzice kochali zwierzęta, ale tata stanowił jakby część tego świata - nierozerwalnie związany z lasem, górami, zwierzyną, wiatrem halnym i padającym śniegiem - wspomina Magdalena Marusarz-Gądek - Uwielbiałam nieliczne niestety wycieczki w góry, tylko Jemu znanymi ścieżkami. Zawsze pokazywał nam miejsca niezwykłe, gdzie gałęzie świerków sięgały do ziemi, polany były pełne poziomek albo rude od rydzy. Niezapomnianym szlakiem rydzowym była Dolina Miętusia i piernik w schronisku Bronci Polankowej. Las, drzewa były dla niego bardzo ważne. Nigdy nie lubił ścinać choinek na Święta, ale sadził drzewa i krzewy w swoim ogrodzie i lesie. Kiedyś znalazł w górach na lawinisku dwie wyrwane z podłoża przez lawinę młode kosówki. Wziął je do plecaka i zasadził w ogrodzie koło domu. Kosówki strzeliły w niebo bujniej niż w górach, tak jakby chciały podziękować za ratunek. "Dziadek" hodował pszczoły i sam robił dla nich ule - czyli małe szałasy. Żaden miód tak nam nie smakował jak kawałek plastra wyjęty prosto z ula. My strasznie baliśmy się pszczół - jak się wyroiły, wołaliśmy, że to nalot messerschmitów. Gdy było za dużo myszy w domu, to zarządzał akcję "Myszy", zakładał łapki, a potem była amnestia i starał się ich po prostu nie dostrzegać.
A zaczęło się od dwóch małych lisków...
1Leszek Rafalski, Dziadek, Takim go nie znacie, "Tempo", kserokopia w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem.
[strona=2]
Stanisławowi Marusarzowi udało się podejrzeć nie byle, kogo, tylko zwinnego drapieżnika - rysia. Innym razem, gdy Marusarz trenował na świeżo spadłym śniegu, zauważył trop rysia, a nieco dalej drugi. Myślał z początku, że kluczył ten sam ryś. Gdy jednak bliżej przyjrzał się tropom, stwierdził, że były dwa - jeden stary, drugi młody. Zaniechał treningu i zaczął obserwować. Pośrodku niewielkiej dolinki otoczonej niezbyt stromymi ścianami skalnymi rosła kępa jarzębiny. W stronę tej kępy zeszły zboczem kozice. Na ich trop, prowadzący przez rosnącą wysoko kosodrzewinę, trafiły rysie. Stary musiał być wytrwałym myśliwym, skoro wiedział, że spłoszone kozice będą wracać tym samym tropem, którym zeszły w dół. Wysłał młodego do nagonki, sam chciał zasiąść na tropie w kosówce. Nie zdążył tam dojść, bo młody za wcześnie ruszył. Kozice przemknęły jak burza.
Gdy Staszek wydostał się na wzniesienie górujące nad okolicą, zobaczył obydwa rysie. Szły jeden za drugim, w pewnej odległości od siebie. Gdy pierwszy oglądał się do tyłu, drugi stawał w miejscu. Uśmiechnął się, bo wiedział, w czym rzecz. Młody bał się zbliżyć do starego, aby ten "nie spuścił mu batów" za nieudane polowanie2.Tak opowiadał Stanisław Marusarz o swoich spotkaniach z rysiami Wojciechowi Jarzębowskiemu, z zamiłowania także myśliwemu.
Jelenie "Kuba" i "Wojtek"...
Do ogrodu Stanisława Marusarza przychodziły nawet jelenie. Najpierw było ich pięć. Tata budził
Wnuczka Stanisława Marusarza znalazła te rogi i za to dostała od dziadka pięknego lisa. Jelenie karmił sianem i czerstwym chlebem, który dostawał z zaprzyjaźnionych sklepów, od Maćka Ciaptaka, ze sklepu przy ulicy Grunwaldzkiej i z ulicy Sabały. "Kuba", osiemnastak z potężnymi rogami, jadł nam z ręki - opowiada Magdalena Marusarz-Gądek. Gdy był silny mróz i jak Tata mówił: "wilki zeszły nisko", to jeleń noce spędzał na tarasie pod drzwiami do pokoju Taty. Oczywiście taras został wymoszczony świerkowymi gałązkami.
Jelenie w ogóle nie były groźne. Raz tylko wydarzyła się zabawna sytuacja, kiedy nasz "Kuba" wracał z jakiegoś spotkania późną nocą przez Wierszyki, to go "Kuba" (jeleń) pogonił! Tak, że "Kuba" uciekał przed jeleniem "Kubą"!.
Później polował - to było jego nowe hobby. Szczególnie lubił wiosenne polowania na głuszce.
Stanisław Marusarz sentymentem darzył psy, stąd w rodzinnym archiwum wiele jego zdjęć z piękny szpicem.
Nie tylko jelenie były gośćmi domu i ogrodu Marusarzów. Zające bardzo lubiły skórki z jabłek, wiewiórki orzechy, ale i ciasteczka, specjalnie dla nich kupowane. Przylatywały tutaj sikorki, wróble, szałaśniki, szpaki, synogarlice, sójki (też lubiły ciastka), kuny, a nawet gronostaje.
2W. Jarzębowski, A. Konieczny, Zakopiański jarmark tragiczny i romantyczny, s. 81
[strona=3]
Psy - wielka miłość Stanisława Marusarza...
Do taty - wspomina Magdalena Marusarz - Gądek - lgnęły wszystkie psy, zdrowe, chore, waleczne i złe. Wszystkie potrafił "uwieść". Tak właśnie "uwiódł" psa swojej przyszłej żony. Irena Jeziorska wielokrotnie przychodziła po psa uciekiniera. Pies po prostu chciał być z nimi razem. W czasie wojny na Węgrzech przyszedł do niego ranny owczarek niemiecki. Oczywiście znalazł przyjaciela. Po wojnie, w Karpaczu, znalazł jeszcze żywego szczeniaka w muszli klozetowej. Zostali wiernymi przyjaciółmi.
Ja pamiętam owczarka niemieckiego, którego siostra Barbara przyniosła do domu. Nazywał się "Rok" i przyprowadzał mnie za rękę ze szkoły (z "Maratonu"). Potem był "Kajtek" (pulli węgierski) ofiarnie pielęgnowany przez oboje rodziców, gdy był chory na nosówkę. I najwspanialszy pies, jakiego znałam, wyżeł "Trop" - wymarzony Taty pies myśliwski. "Trop" towarzyszył Ojcu wszędzie, a z nami się bawił i pilnował. Miał przepiękne wymowne oczy w kolorze jasnego bursztynu. Był też "Tramp", pełen uroku szaleniec. Uwielbiał razem z "Tropem" targać poduszki i przeciągać po nich koc. Ostatnim psem Taty był wyżeł "Bartek". "Bartek" chorował i tak pilnował swojego pana, że Tata mówił: "albo on, albo ja umrę". Więcej psów tata nie chciał mieć. Dopiero rok temu na Wierszykach znowu zamieszkał pies - znajda "Zuzia". Przez ostatnie lata życia Tata opiekował się kaleką pustółką. Pozwalała się karmić i głaskać tylko dwu mężczyznom: "Dziadkowi" i wnukowi Krzysiowi. Ogromną pasją mojego Taty było wędkarstwo. Ja wychowałam się na prawdziwych, jak to Tata mawiał górskich, pstrągach, przez niego złowionych.
Dom na Wierszykach pozostał miejscem, gdzie trafiają zwierzęta. Mieszka tu teraz pies "Zuzia", kochająca ludzi, kot Karol - "Forint Madziar", znaleziony w węgierskiej rynnie, przemycony przez granicę w dłoni, i dwuletnia wrona "Krakers" (nielatająca). Mam nadzieję, że wszystkie następne pokolenia wychodzące z tego domu będą miały stosunek do przyrody i wszystkiego, co żyje, jak Tata. Bo jak mówią znajomi, ten dom, zaprojektowany przez Mamę, a zbudowany przez Tatę - ma duszę3.
Najukochańsze dzieci i wnuki...
W opowieści o Stanisławie Marusarzu warto przypomnieć wnuki. Wiadomo przecież, że każdy
Przed ósmą dojeżdżamy na miejsce zbiórki w Jabłonce. Samochodowy termometr wskazuje minus 27 stopni Celcjusza. Taki mróz w tych okolicach nie jest niczym nowym, to drugi po Suwałkach biegun zimna w Polsce. No nic, trzeba wysiąść z auta. Pierwszy oddech zimnego powietrza aż zatyka. Zbiórka odbywa się w różowo-sinym świetle wschodzącego słońca. Z sinej mgły wytacza się powoli jego tarcza, lecz te promienie nie ogrzewają. Szybko, kolejno odliczamy, losujemy numery i ruszamy na stanowiska. W następnym pędzeniu stoję koło Staszka Marusarza i Jego wnuka Kuby. Zawsze stoją razem na stanowisku. To taka nierozerwalna para w naszym kole. Myśliwy i towarzysz łowów, dziadek i wnuk. Trąbka rozpoczęła pędzenie. Jeszcze raz machnęliśmy do siebie, aby upewnić się o naszych pozycjach. Równocześnie z krzykami nagonki usłyszałem gon psa. Zbliżał się do mnie oszczekując ciepły jeszcze trop. Przyłożyłem strzelbę do oka i czekałem nieruchomo. Niestety nic nie wyszło. Pies niewidoczny dla mnie popędził coś na Staszka. Popatrzyłem w Jego kierunku, gdy błyskawicznie złożył się do strzału.. Spodziewany huk nie nastąpił. Powoli odłożył strzelbę i coś mówił do gestykulującego Kuby. Po trąbce na koniec pędzenia od razu podszedłem do Nich. Okazało się, że przeszedł lis, ale na wąziutkiej przecince młodnika nie było szans go strzelić. Padł dopiero po kanonadzie strzałów na flance, ubity przez "Wąsiatego". Około 12-tej jak zawsze na zbiorówce śniadanie przy ognisku, ale przedtem jeszcze jeden miot. Niemal tuż przy trąbce rozpoczęło się od wściekłego ujadania psów i przeraźliwych okrzyków nagonki. "Dziki"! "Dziki"! I to właśnie jest ten moment, kiedy zapomina się o zmarzniętych nogach, o zglebiałych palcach, o wpadłym za kołnierz śniegu. Myśli skoncentrowane na jednym - może wyjdą, jak wyjdą, ile czasu na strzał. Nagle rozlega się palba strzałów z kilku kierunków na raz. Wszystkie dźwięki jakby wymieszane w kotle młodnika odbijały się echem o ściany grubego lasu. I nagle wszystko ucichło. W miejscu zbiórki rozpalone ognisko. Gwar podekscytowanych myśliwych przeżywających jeszcze raz ostatnie chwile przerwał cichy i daleki strzał. Wtedy wszyscy zorientowali się, że nie ma jeszcze Staszka i Kuby. Wysłany na ich stanowisko naganiacz długo nie wracał. Po godzinie na końcu zaśnieżonej drogi pojawiły się trzy postacie. Już z daleka można było rozpoznać charakterystyczną sylwetkę Staszka, Jego sprężysty jeszcze, mimo, wieku, chód. Z tyłu szedł Kuba i naganiacz, coś ciągnęli. I dociągnęli - dorodny "przelatek", nakarmiony, "ostatnim kęsem", leżał koło odyńca strzelonego trochę wcześniej. Wszyscy czekali na relację Staszka, lecz ten od razu zwrócił się do Kuby, aby zdjął mokre buty. I wtedy wszyscy zobaczyli jak Kuba wylewa parującą wodę z filcaków. "Na mnie i Kubę wyszły trzy przelatki" zaczął opowiadać Staszek. "Strzeliłem do dwóch, jeden nie przyjął. Po drodze jednak Kuba wpadł po kolana do przykrytego śniegiem niezamarzniętego grzęzawiska." (takie niezamarzające nigdy oczka wodne, przykryte śniegiem, to na Orawie prawdziwe utrapienie myśliwych). Staszek kazał usiąść Kubie na plecaku, bose, parujące na mrozie nogi wesprzeć na starej, wytłaczanej torbie myśliwskiej ułożonej przy ognisku. Sam zaś zaczął się rozbierać ku zaskoczeniu zdziwionych kolegów. Zdjął kurtkę, gruby wełniany sweter i wreszcie ciepłą podkoszulkę. Nie zważając na mróz, a przede wszystkim na swoje zdrowie, darł podkoszulkę na kawałki. Rozebrany do pasa, w trzaskającym mrozie, owinął podartymi kawałkami nogi wnuka. Nikt z zebranych nie odezwał się ani słowem. Z zaskoczeniem i podziwem patrzyli na siedemdziesięciokilkuletniego już wtedy człowieka. A mnie przemknęła myśl, że ten człowiek, tak doświadczony przez los, walczący od młodych lat o życie - tu przypomina się heroiczna ucieczka z więzienia Montelupich w czasie okupacji, walczący o życie innych, walczący w twardej sportowej rywalizacji na skoczniach świata, dziś tu, w trzaskającym mrozie walczy o zdrowie swojego wnuka. Ciepłe onuce i podgrzane nad ogniskiem buty pozwoliły Kubie bez szwanku dotrzeć do domu. Jak się dowiedziałem potem od Staszka, Kuba nie miał nawet kataru. Polowanie zakończyło się tradycyjnym posiadem w "Barze pod Cyrlicą" w Chochołowie. Przy gorącym piwie i nie tylko, brać myśliwska Koła "Sabała" rozpamiętywała przeżycia minionego dnia. Dziś Staszka już nie ma między nami. Odszedł do Krainy Wiecznych Łowów. Pozostała po Nim legenda4.
3Relacja Magdaleny Marusarz-Gądek o myśliwskich pasjach Ojca, nagrana przez Wojciecha Szatkowskiego w czerwcu 1998 r., w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem
4Relacja Janusza Osmoli pod tytułem Dziadek i wnuk, ze zbiorów rodziny Marusarzów. W zbiorach Muzeum Tatrzańskiego.
[strona=4]
Motocykle, prędkość i ryzyko - Jego świat...
Kolejną wielką pasją Stanisława Marusarza były motocykle. Ta pasja zaczęła się już w latach
W latach 50-tych przerabiał "Rudgea", ponieważ pojawiły się pierwsze amortyzatory. Miał także trochę kłopotów ze skrzynią biegów "Rudgea". Potem zakładał do niego teleskopy z Jawy 250. Zresztą na jednym ze zdjęć widać Stanisława Marusarza, który w czasie rajdu złamał teleskop i obwiązał go drutem. Startował w Rajdach Tatrzańskich i rajdach motorowych. "W Rajdach Tatrzańskich zwyciężył chyba aż 6 razy - wspomina Piotr - Wtedy, w latach 50-tych, był nacisk rządu na sporty pro wojskowe, a ponieważ ojciec był zawodnikiem klubu wojskowego (CWKS), to startował w barwach tego klubu także na motocyklu". Taka ciekawostka związana z motorowymi pasjami Stanisława Marusarza: Lubił szybką jazdę na motocyklu, za którym ciągnął jadącego na nartach Jana Kulę, klubowego kolegę i rywala z Wielkiej Krokwi.
Podsumowując swoją karierę Stanisław Marusarz stwierdził: Gdy spoglądam wstecz wydaje mi się, że osiągnąłem wiele. Dla siebie i dla naszego sportu. Walkę i rywalizację z najlepszymi o najwyższe trofea dla polskich barw zawsze uważałem za swój patriotyczny obowiązek. I dlatego, wierzę w to gorąco, czerwona czapeczka nie pozostanie jedynym po mnie wspomnieniem. Czerwona czapeczka, nazywana popularnie "marusarką"!
Przemawiał nad grobem swojego przyjaciela z czasów wojennych, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Wacława Felczaka, szefa kurierów, i wtedy serce odmówiło mu posłuszeństwa. Stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Zmarł 29 października 1993 roku około godziny 15. W prasie ukazały się artykuły o tytułach "Kurier odszedł przy grobie kuriera". Śmierć powaliła go nad grobem bliskiego człowieka jednym silnym uderzeniem -dlatego napisano w prasie "umarł tak jak żył - stojąc".
(Stanisławowi Marusarzowi)
Telo razy
stoli naprociw
patrzęcy se w ocy-
On i śmierzć!
Ona piyrso uciekała ocami
a On
skokoł, furgoł
wymykoł sie jej nagłym susem
bez całe zycie
Jaz nastoł cas
kie regiel pojesienioł
ze som przyseł
na Pęksów Brzyzek stretnąć sie śniom
Tu
na ocak syćkik
przy grobak noblizsyk
pękło Mu serce
Wanda Szado- Kudasikowa (Nowy Targ)
[strona=5]
Wspaniały człowiek...
Szczęście sprzyjało Mu także na skoczni. Czasami mawiał: "Na skoczni nie wyszedł mi skok i leciałem na głowę, a lądowałem na nogi". Miał wiele kontuzji: dwa razy złamany obojczyk, nadgarstek i wiele innych - był jednak bardzo "twardym" człowiekiem i nie ulegał słabości. Potwierdza to start podczas zawodów FIS w Zakopanem w 1939 roku. W styczniu podczas skoków Marusarz złamał obojczyk - mimo to postanowił startować w zawodach. O swojej kontuzji nikogo nie zawiadomił. W czasie Olimpiady w Ga-Pa (1936) startował z niewyleczoną grypą. Ten ogromny "hart ducha" jest u Niego widoczny bardzo często. "Ojciec, kiedy chorował, to nie uznawał leżenia w łóżku i często szedł do lasu, baliśmy się o Niego, a wieczorem wracał i czuł się dużo lepiej" - wspomina Magdalena Marusarz-Gądek.
Patrząc na życie Stanisława Marusarza dochodzimy do jeszcze jednej refleksji - Marusarz był i
Stanisław Marusarz zapytany, czym jest dla niego sport, odpowiedział: "Dzięki niemu mogłem poznać cały świat. Był dla mnie pięknym hobby. Dzięki niemu mogłem poznać, jak ludzie żyją i jacy są. Ludzie, z którymi się spotkałem, byli ludźmi wspaniałymi, chcącymi żyć i pomagać jeden drugim"7 . Sportowi oddał całe swoje życie. Dlatego z pewnością może być wzorem do naśladowania dla polskiej młodzieży. Nie tylko dla sportowców. Mówiono, że miał ogromny talent. Ale byłoby znacznym uproszczeniem stwierdzenie, że swoje niezwykłe sukcesy zawdzięczał tylko talentowi. Gdyby go nie poparł pracą, o której ogromie wiedział tylko On sam, to efekty byłyby z pewnością inne. Sam wspomina, że w sezonie 1933/ 34 stwierdził, że jest tak dobry, że nikt mu już nie jest w stanie dorównać, i... nie zdobył wtedy ani jednego tytułu mistrzowskiego. To podziałało na młodego zawodnika jak kubeł zimnej wody. Wrócił do treningu i efekty przyszły bardzo szybko. Nie obnosił się ze swoim treningiem, biegał nawet nocą na nartach spod rodzinnego domu do Doliny Kościeliskiej. Jako tytan pracy, jeśli chodzi o trening może być z pewnością przykładem dla startujących obecnie zawodników.
5Wypowiedź z audycji radiowej Anny Semkowicz, Urodzeni na początku wieku. Stanisław Marusarz, emitowanej w 1993 r.
6Ibidem.
7Cytat z: Franciszkańskie Pismo Młodych, "Zew Bratni", 1992 r.
[strona=6]
Sport narciarski w czasach startów Marusarza był trochę inny niż dzisiaj, większa była wszechstronność zawodników, co dzisiaj nie jest już możliwe, narciarstwo było pełne romantyzmu, odwagi, walki, co widoczne jest i dzisiaj, ale do tych dawnych czasów wracamy z dużym sentymentem. Tym bardziej, że wtedy sport był bardziej „czysty, nie stosowano różnego rodzaju medykamentów wspomagających wydolność sportowca. Sport lat młodości Marusarz to walka na narciarskich trasach, ale nie za pieniądze czy korzyści materialne. To była walka o dobry wynik, by sprawdzić siebie i pokazać, że Polacy potrafią jeździć na nartach. Biały orzełek, którego wizerunek nosił na ramieniu Stanisław Marusarz i jego koledzy, zobowiązywał do godnej walki w barwach swego kraju. "Ojciec był dumny, że może reprezentować barwy swojego kraju" - wspomina Magdalena Marusarz- Gądek. Start z orzełkiem na ramieniu bardzo nam imponował i marzyliśmy o tym po nocach - wspomina Stefan Dziedzic. Marian Woyna-Orlewicz, który startował wspólnie ze Stanisławem Marusarzem na Olimpiadzie Zimowej w Garmisch-Partenkirchen w 1936 r wspomina: "Biały orzełek na ramieniu zobowiązywał nas kolosalnie. Było w tym dawnym narciarstwie dużo romantyzmu, odwagi i walki. To były naprawdę romantyczne czasy, kiedy nawet nie znaliśmy przebiegu trasy. Cały sprzęt musieli sobie zabezpieczać we własnym zakresie - buty, narty, rękawiczki wszystko. Dopiero jak byłeś dobrym zawodnikiem, w kadrze, dostawałeś sprzęt. Dużą też wagę przywiązywali dawni narciarze do higienicznego trybu życia - żaden z zawodników pierwszej dziesiątki krajowej nie palił, mimo że nikt im tego nie zakazywał". Takie było dawne narciarstwo, było, ponieważ obecnie utonęło w komercji, pieniądzu, a dawny romantyzm gdzieś zaginął. Ale to już zupełnie inna historia.
Marusarz był mistrzem skoków i o swojej "koronnej" konkurencji powiedział:
W powietrzu skoczek narciarski leci z dużą szybkością, a przy tym musi wykazać się elegancją lotu i opanowaniem w prowadzeniu nart. Oglądając skoki nieraz zadawałem sobie pytanie: co jest przy tym ważniejsze - talent, czy stalowe nogi? Zdaniem Marusarza skoczek musi być przede wszystkim odważny, potem silny, dalej spokojny i obdarzony błyskawicznym refleksem. Inaczej mówiąc musi być "chłopem". A talent i stalowe nogi też się przydadzą ... 8.
Podsumowując karierę stwierdził:
Gdybym się miał jeszcze raz urodzić, uprawiałbym oczywiście najbliższy sercu sport narciarski - w pierwszym rzędzie skoki i zjazdy. Prawda, pociągały mnie również inne dyscypliny, ale poświęcałem się im głównie z myślą o doskonaleniu sprawności narciarskiej. Oddawałem się, więc z pasją wspinaczce, biegom przełajowym i wszystkim, co wchodzi w skład dziesięcioboju, pedałowałem z uporem na mizernym rowerku trasą wiodącą do Morskiego Oka. Uprawiając narciarstwo, nawet w początkach kariery nie zaznałem uczucia lęku przed niebezpieczną skocznią lub trasą. Więcej, specjalnie szukałem utrudnień trenując na przykład skoki w ciężkich warunkach atmosferycznych lub wypuszczając się na najbardziej oblodzone stoki. Rzucałem wyzwanie losowi, co mnie wręcz ekscytowało. Nawet wtedy, gdy nie byłem należycie przygotowany do skakania, nadrabiałem odwagą, brawurą, nie powiem - ryzykanctwem, bo tak tego nie odczuwałem. Źródłem pewności siebie było absolutne zaufanie do własnych sił i umiejętności. Sport był dla mnie życiem, życie było sportem. Stwierdzę nieskromnie, że wśród młodych narciarzy niewielu spotkałem takich jak ja zapaleńców. Wymieniano także jednym tchem mą siostrę Helenę i Bronka Czecha. Mój zapał świetnie rezonował wśród miłośników sportu narciarskiego. Ich entuzjazm dla mnie na skoczniach i trasach stawał się ogromnym dopingiem, zachętą do trwania w wysiłku. Koło się zamykało. Narty były treścią mego życia, największą pasją. Twierdzono, że mam wyjątkowy talent. Jeśli nawet tak było, to przecież sam talent nie wystarcza, aby zostać mistrzem. Trzeba się uczyć i ustawicznie pracować nad sobą. Nie wolno się zrażać początkowymi niepowodzeniami. Sukcesy nie przychodzą łatwo. Od najmłodszych zawodniczych lat marzyłem o medalu olimpijskim lub o tytule mistrza świata. Na osiągnięcie tych koronnych sukcesów składa się tak wiele. Człowiekowi wydaje się, że wielkie osiągnięcie znajduje się tuż tuż - na wyciągnięcie ręki. I to bliskie szczęście niweczy jakieś drobne potknięcie techniczne, pechowa kontuzja lub, co gorsza, stronniczość sędziów, która pozbawiła mnie tytułu mistrza świata w Lahti! To, czego nie udało się mnie, osiągnął inny zakopiańczyk Wojtek Fortuna9.
"Dziadziuś"
Mój dziadziuś ma błękitne oczy,
jak te niezapominajki
Gdy skacze na skoczni to fruwa,
jak ptak, jak ten wspaniały orzeł,
który poznał wspaniałe widoki
Jeleń do niego przychodzi co noc
i ryczy, ryczy, żeby Dziadziuś
się obudził, bo jeleń chce jeść
Gdy jelenia nakarmi to
kładzie się spać i jeleń pod
drzwiami też zaczyna spać
Dziadziuś mówił o mnie,
że nie jestem jego Sasanka,
lecz jego Sikorka
Gdy spoglądam na Góry,
to myślę, że Dziadziuś jest
przy nas i na zawsze zostanie
Magdalena-Sasana Gądek (1994), wnuczka Stanisława Marusarza
WOJCIECH SZATKOWSKI
MUZEUM TARZAŃSKIE
9St. Marusarz, Na skoczniach Polski i świata, s. 221