Odszedł Stefan Dziedzic
Życiorys sportowy Stefana Dziedzica był tak bogaty, że starczyłoby go z naddatkiem na biografie nawet kilku zawodników. Startował na dwóch olimpiadach (1948 - St. Moritz), 1952 (Oslo). Jako szkoleniowiec polskich alpejek poprowadził je na ZIO w 1956 i 1964 r. Po raz ostatni w karierze oglądał olimpiadę w Sarajewie (1984). Miał na swoim koncie 6. tytułów mistrza Polski i kilkanaście medali z akademickich mistrzostw świata. Należał do najwszechstronniejszych narciarzy w historii Polskiego Związku Narciarskiego. Pierwszy start olimpijski to było St. Moritz, Szwajcaria i rok 1948. Startował w biegach i kombinacji norweskiej - Na olimpiadzie w 1948 r. pamiętam jak biegłem przed Cardalem, to był świetny biegacz czechosłowacki. I ten bieg będę pamiętał zawsze. Po kilku kilometrach słyszałem za sobą oddech Cardala. Postanowiłem, że nie będę się oglądał, uciekałem co sił w nogach i zgubiłem go. Do mety dobiegłem wygrywając z Cardalem po raz pierwszy w życiu. To jest jedno z moich najciekawszych i najmocniejszych zarazem wspomnień olimpijskich, bo bardzo przeżywałem ten bieg. Atmosfera w St. Moritz była w naszej ekipie wspaniała. Było to połączenie zawodników starszych jak Marusarz, Kula, „Wujek Orlewicz i nas, młodych, takich jak Ciaptak, ja, Pawlica, Józef Marusarz i Kwapień. Grupa zawodników, którzy przeżyli okupację. Uczestnictwo w olimpiadzie, z orzełkiem na ramieniu, było dla nas wielkim wyróżnieniem. Pan Stefan startował też w zawodach w skokach narciarskich i kombinacji norweskiej.
Cztery lata później, w Oslo, Stefan Dziedzic startował już jako alpejczyk. Dlaczego? W 1949 r. trenując w Krakowie, przeforsował mięsień sercowy i lekarze zakazali mu uprawiania sportu. Zamienił wtedy dyscypliny narciarstwa klasycznego na alpejskie. Wspominał: - I wtedy pomyślałem: przecież ja urodziłem się w Kuźnicach i pierwsze moje wyczyny były w zjazdach. Skoro nie mogę biegać na nartach, postanowiłem powrócić do narciarstwa zjazdowego. W 1950 r. wygrywam bieg zjazdowy z Kasprowego Wierchu, wchodzę do czołówki polskich zjazdowców i dochodzę do kadry, która przygotowywała się do wyjazdu do Oslo. Startowałem w Norefjell w biegu zjazdowym, slalomie gigancie i slalomie specjalnym. Przeżycia ogromne. Dobrze pamiętam treningi biegu zjazdowego w Norefjell spotkaliśmy ekipy z wszystkich krajów. Dostaliśmy na wyjazd nowiutkie "Attenhofery". Zjeżdżamy na metę zjazdu, stoimy przed wyciągiem i patrzę a obok nas stoją alpejczycy ze Szwajcarii. Oni też mieli "Attenhofery", ale zupełnie inne od naszych. Ponieważ znałem niemiecki pytam: Jak to jest, że wy też macie "Attenhofery", ale inne niż nasze?. Oni zaczęli się śmiać i okazało się, że myśmy mieli narty firmy "Attenhofer", ale turystyczne, a oni zawodnicze. Głupio nam się zrobiło, ale mimo wszystko Andrzej Gąsienica-Roj zdobył na tych nartach 22. miejsce, a ja 29. Tak, że mimo słabszych nart, nasze umiejętności były nienajgorsze. Jeśli chodzi o przeżycia z Oslo to wzbudziliśmy sensację tańcząc krakowiaka. Ja tańczyłem z Basią Grochowską - mówił z uśmiechem.
Na Igrzyska do Cortiny d’ Ampezzo w 1956 Dziedzic jechał już nie jako zawodnik, lecz trener i to z silną grupą alpejek. Przed olimpiadą, w styczniu 1956 r., sukcesy sypały się jak z rękawa. Wspominał: - Miałem trzy dziewczęta w tej grupie: Marię Kowalską, Barbarę Grocholską i Marię Gąsienicę-Daniel. Przed olimpiadą Kowalska zwyciężyła w slalomie specjalnym w Grindelwaldzie, a Grocholska była szósta. W Kitzbühel, na bardzo trudnym biegu zjazdowym, miesiąc przed olimpiadą, Polki pokazały klasę: Grocholska była 8., Kowalska 10., a Gąsienica-Daniel 12. Do Dziedzica podszedł wtedy jeden z trenerów czechosłowackich i powiedział: - "Tak se do Cortiny idesz Stefane po medal." We Włoszech zabrakło jednak szczęścia. W dniu rozgrywania slalomu giganta Stefan Dziedzic rozchorował się i miał prawie 40 stopni gorączki. Nie mógł iść z zawodniczkami na stok. Był to dotkliwy cios dla niego, ale także i zawodniczek, które zostały bez swojego trenera. Tak wspominał tamte trudne chwile: - Barbara Grocholska była losowana w czołowej grupie, przejechała trudną i zalodzona trasę w doskonałym stylu. Jeszcze na około 200 metrów przed metą miała znakomity czas i nagle przewróciła się. Na prostej nagle upadła. Nie mieści się w czołówce. Wykręca sobie nadgarstek i musiałem jej rękę przywiązać do kijka narciarskiego gumami od wek. Niepowodzeniem zakończył się też start Marysi Kowalskiej i moich pozostałych dziewcząt na trasie slalomu specjalnego. Pamiętam jak dziś: bardzo stromy stok, zalodzony. Slalom dobrze ułożony, ale bardzo trudny. Robimy rozgrzewkę. Miejsca było mało. Marysia Gąsienica-Daniel miała numer w 2 grupie. Przejechała kilkanaście bramek, upadła na skręcie. Musiała się wycofać. Pozostała już tylko Kowalska. Po pierwszym przejeździe była szósta i miała szanse na znakomity wynik. Było tam jedno trudne miejsce, taki „łokieć. Marysia mnie spytała: - jak jechać trenerze?. Mówię jej: „Jedź ile możesz, na całego, tylko uważaj na „łokciu. Ruszyła na całego, ale nagle, na „łokciu, widzę wylatujące w górę tyczki. Upadek. I tak się skończyły olimpiada w Cortinie - wielka szkoda , bo wszystkie trzy miały duże szansę, ale zabrakło szczęścia.
Reprezentowanie barw Polski uważał za wielkie wyróżnienie: - Noszenie orzełka było dla mnie i dla każdego zawodnika olbrzymim wyróżnieniem. Mimo, że te orzełki były bez korony to czułem się bardzo wyróżniony i zaszczycony, tym, że mogłem reprezentować nasz kraj. Po zakończeniu kariery zajął się pracą trenerską, prowadził przez kilka lat kadrę kobiet, potem był trenerem w AZS Zakopane (do 1966 r.). Potrafił za sobą porwać młodzież i być dla niej autorytetem. Następnie nie zerwał z nartami i był kierownikiem produkcji w wytwórni nart w Szaflarach (1967-72), dyrektorem Hotelu Juventur w Zakopanem (1974-86), piastował jednocześnie funkcję posła na sejm (1980-85), był też przedstawicielem Orbisu i dyrektorem ośrodka informacji w Wiedniu. Został uhonorowany wieloma odznaczeniami państwowymi i był kawalerem orderu Kalos Kagathos (1985). Pozostawił żonę Wandę i dwójkę dzieci: syna i córkę. Był legendą polskich nart. Zawsze był tam, gdzie działo się coś ważnego dla polskiego narciarstwa, tym większą pustkę, więc odczuwamy po Jego śmierci.
Był inicjatorem jubileuszu 50-lecia klubu AZS Zakopane i współautorem publikacji o historii tego klubu. Dla niego narciarstwo to było coś znacznie więcej niż wyniki, to był styl życia, kontakty z ludźmi i sposób na to, by mimo upływającego czasu, w głębi serca być ciągle młodym. Dlatego w ostatnim czasie podjął trud spisania swoich sportowych, ale i nie tylko, wspomnień. Zbierał zdjęcia, dokumentację, niestety nie doczekał się wydania tej pracy. Pozostawił w smutku całe Zakopane, społeczność lokalną i narciarzy, zwłaszcza azetesiaków, którzy tak chętnie jechali za Nim, jak wspomina Magdalena Marusarz-Gądek, długimi skrętami w Goryczkową...
Tekst i fot. WOJCIECH SZATKOWSKI
autor: Wojciech Szatkowski, źródło: Informacja własna weź udział w dyskusji: 33