Sven Hannawald: "Nie mogłem dłużej skakać"

  • 2014-03-14 22:44

Sven Hannawald, to jeden z bardziej rozpoznawalnych skoczków narciarskich. Jako jedyny wygrał wszystkie cztery konkursy w jednym Turnieju Czterech Skoczni. Z tym sympatycznym zawodnikiem spotkałyśmy się przy okazji promocji jego książki "Triumf. Upadek. Powrót do życia".

Na początek pytanie ogólne - dlaczego zdecydowałeś się opowiedzieć swoją historię?
Sven Hannawald: Ponieważ wtedy, kiedy to był mój czas, nie wiedziałem, co ze mną było nie tak. Wówczas chętnie sięgnąłbym po takie pomocne książki czy opracowania, aby móc wcześniej zainterweniować. Może mógłbym wtedy dłużej skakać. Tego oczywiście nie wiemy, ale może udałoby mi się wcześniej trafić do odpowiedniego lekarza. Tak się jednak nie stało i w końcu dotarłem do punktu, w którym nie mogłem już dalej skakać, nawet gdybym chciał.

Czy nie obawiałeś się, że podczas pisania powróci przygnębienie?
S.H.: Nie, dałem sobie sporo czasu aby moje ciało dostało wszystko, czego z powodu tej dolegliwości potrzebowało. Trwało to około pięciu-sześciu lat, i nie przydarzy mi się teraz nic podobnego, ponieważ nic, co teraz robię nie jest zbliżone poziomem do tego, co było wcześniej. Niektóre czynniki współpracują ze sobą i oczywiście nie narażę się już na takie niebezpieczeństwo.

Ile czasu myślałeś nad propozycją, aby napisać książkę?
S.H.: Pomysł pojawił się już 3 lata temu, kiedy po opuszczeniu kliniki byłem po raz pierwszy znowu na takim etapie, że mogłem wystąpić w takim czy innym programie niemieckiej telewizji i opowiedzieć, co mi się przydarzyło. Jak potem wróciłem do domu, zastałem w nim wiele listów: od rodzin, ogólnie od dotkniętych tym problemem, którzy mi pisali, że cieszą się, że nie wypieram się tego, że powiedziałem o tym publicznie i że to nagłaśniam. Wielu z nich miało podobne problemy, niektórzy również byli w klinikach, niektórzy z nich mieli ponowne załamania. A ja byłem dobrym przykładem, że wszystko może się dobrze skończyć. Tak właśnie narodził się ten pomysł. Wiedziałem, że jeśli napiszę książkę, to będzie ona opierała się na sferze bardzo prywatnej, że będę musiał sięgnąć naprawdę wgłąb moich przeżyć, żeby móc tym ludziom opowiedzieć, jak to było ze mną wtedy, a jak jest teraz. To było kilka lat temu, a od około półtora roku nie jest to dla mnie problemem, ponieważ jestem ponad tym. Na niektóre pytania kiedyś także bym odpowiedział, ale na następny dzień nie byłbym w najlepszej formie. Dlatego musiało trochę potrwać, zanim postanowiłem napisać książkę.

Jak wyglądała praca nad książką? Czy były to głównie wywiady?
S.H.: Na początku musiałem znaleźć wydawcę w Niemczech. Spotkaliśmy się z przedstawicielem wydawnictwa, następnie z szefem i od razu znaleźliśmy nić porozumienia. Wtedy pomyślałem, >dobrze, to mi odpowiada<. To nie było duże wydawnictwo, raczej firma rodzinna. Szef wydawnictwa przedstawił mi Ulricha Pramanna, aby sprawdzić czy się porozumiemy, i już od początku wszystko było super. Następnie odwiedziliśmy wszystkie miejsca ze mną związane: miasto gdzie się urodziłem, Klingenthal, Schwarzwald. Byliśmy u moich rodziców - oczywiście cały czas rozmawialiśmy. Uli dobrze wczuł się w swoją rolę i w specyfikę tych miejsc, o których mu opowiadałem, dlatego też z łatwością potrafił to przenieść na papier. To było dobre.

Czy Ulrich Pramann wszystko pisał sam, czy też miałeś w tym swój udział?
S.H.: Sam spisał wszystkie nasze wywiady, a następnie przedstawił mi je w formie tekstowej. Przeczytałem wszystko i nie musiałem właściwie wprowadzać zbyt wielu zmian. Oczywiście jeśli chodzi o techniczne sprawy związane ze skokami czy konkretne daty czy miejsca, to ja nad tym trochę popracowałem, musiałem sobie wiele rzeczy przypomnieć. Poza tym to wszystko było w formie wywiadu.

A czy podczas pracy nad książką zdarzyło Ci się pomyśleć >nie chcę już dalej pisać, jest mi z tym zbyt ciężko<?
S.H.: Nie, nie miałem takich myśli. Dałem sobie dużo czasu, zanim pozwoliłem sobie znów wystąpić publicznie, podobnie też czułem, że upłynęło już na tyle czasu, że jestem w stanie odpowiednio przełożyć te przeżycia na powstanie książki. Po prostu znalazłem się w takim punkcie, że nie miałem już z tym problemów.

Polskie tłumaczenie tytułu książki to "Triumf. Upadek. Powrót do życia". Słowo triumf przywołuje na myśl zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni. Ale co było dla Ciebie triumfem z Twoim życiu prywatnym, poza sportem?
S.H.: Z pewnością triumfem mogę nazwać tę zaletę mojego obecnego życia, że mam wreszcie dość czasu, aby się nim cieszyć. To jest ta strona życia, którą teraz widzę, ale mimo to nie mogę powiedzieć, że gdybym mógł życie przeżyć jeszcze raz, to nie byłbym już sportowcem - ja zrobiłbym to wszystko znowu tak samo. Dlatego, że mimo wszystko tamte czasy były piękne i pełne sukcesów. Oczywiście trzeba na to też patrzeć z tej strony, że musiałem zrezygnować z wielu rzeczy, aby odnieść ten sukces, ale to było integralną częścią procesu jeżeli chciało się ten sukces osiągnąć. Dla mnie ten rozdział jest już zamknięty, a teraz rozpoczynam nowe, piękne życie: z rodziną, moją dziewczyną, z psem. I jeśli w przyszłości pojawi się propozycja ponownie zająć się sportem profesjonalnym - może znowu sporty zimowe lub praca z młodzieżą - wtedy zobaczę, jak będzie. Nie wywieram presji na sobie, muszę mieć wewnętrznie dobre poczucie tego, co chciałbym robić.

W książce piszesz o problemach z masą ciała. Chciałeś na własną rękę schudnąć, aby osiągać lepsze wyniki. Czytając Twoją książkę odniosłyśmy wrażenie, że lekarz drużyny dr Ernst Jakob akceptował Twój sposób odchudzania i nie zrobił nic w kierunku, aby Ci pomóc.
S.H.: Tak, dla mnie to była jedyna droga, aby odnieść sukces. Zanim do niej dotarłem, próbowałem wielu innych, testowałem różny sprzęt itp. Oczywiście ustaliłem również z trenerami trening siłowy, ale wiedziałem, że genetycznie nie jestem tak zbudowany, żeby moja siła wybicia była moją zaletą. Im więcej treningu siłowego robiłem, tym miałem lepszą siłę wybicia, ale stawałem się również cięższy. W tamtych czasach w Austrii był Christian Mooser, który pokazał, że zmniejszenie masy ciała może być zaletą. I było to zupełnie ostatnią rzeczą, jaką spróbowałem - było to dla mnie najszybszą i najskuteczniejszą drogą do sukcesu. Rozmawiałem o tym oczywiście z lekarzem i on wszystko kontrolował, aby to nie poszło w tym kierunku, żebym wyrządził swojemu ciału ogromne szkody. Było dla mnie jasne, że jeśli ktoś mało waży to musi, to musi jednak wyrządzać szkodę organizmowi. Ale wiedziałem także, że jest to jedyna droga dla mnie, aby odnieść sukces, dlatego wtedy więcej rozmawiałem z lekarzem niż z trenerami czy rodzicami.

Opowiadasz o przyjaźni z Wolfgangiem Steiertem i czasach, kiedy został trenerem kadry narodowej i zamieszaniu, jakie towarzyszyło przejęciu przez niego posady trenera, Czy wydaje ci się, że to zniszczyło Waszą przyjaźń?
S.H.: Przyjaźń nie, ale ducha drużyny tak. Mówimy o czasach, kiedy odnosiliśmy sukcesy - Reinhard Hess był kimś w rodzaju naszego ojca, bronił nas własną piersią przed atakiem mediów. Wspólnie z Wolfgangiem Steiertem mogliśmy wówczas spokojnie trenować. Mieliśmy spokój i to wtedy w drużynie panowała wyjątkowa atmosfera - pracowaliśmy ze sztabem masażystów, smarowaczy, z Henrym Glassem. I wtedy Wolfi Steiert objął posadę trenera kadry, o której marzył. Nie sądził wtedy, że już nie będzie miał dla mnie tyle czasu, ile miał wcześniej. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Dla mnie była to ogromna strata - mając w jednej osobie trenera kadry oraz trenera osobistego, który mnie zna, ale nie ma dla mnie czasu. Wydawało mu się, że dalej to będzie dobrze funkcjonowało. Ale ja wiedziałem, że trener kadry narodowej nie będzie miał dla mnie czasu. Miał liczne spotkania, rozmowy ze związkiem, musiał zajmować się wieloma rzeczami na raz - ustalać programy treningów, miejsca noclegów w czasie zawodów. Cały czas się ode mnie oddalał i nie mógł mi pomóc. Chciał mi pomóc, ale ja już go nie dopuściłem do siebie, bo wiedziałem, że to nie będzie dobrze funkcjonowało.

Wspominasz w książce również o ważnych osobach z Twojej przeszłości, z niektórymi z nich spotkałeś się osobiście, np w Klingenthal. Czy te spotkania była dla Ciebie trudne emocjonalnie?
S.H.: Częściowo tak. Z jednej strony cieszyłem się na te spotkania, ponieważ mam w końcu czas, aby spotykać się z ludźmi. Z drugiej jednak strony pojawiały się negatywne głosy, kiedy odnosiłem sukces. W mediach pojawiały się artykuły, że zapomniałem o swoich korzeniach. Mój pierwszy trener też wypowiadał się w negatywny sposób. Dla mnie te sprawy były tłem dla tego spotkania. Wiedziałem, że są oni dla mnie ważni i udało nam się pozytywnie rozmówić. Teraz miałem więcej czasu i mogliśmy niektóre sprawy wyjaśnić i w przyszłości będę mógł poświęcić więcej uwagi swojemu regionowi i coś pozytywnego dla niego zrobić.

Jeśli już wspominamy ludzi z Twojej przeszłości. Reinhard Hess powiedział kiedyś, że był pod wrażeniem, jak sobie poradziłeś ze stresem podczas historycznego Turnieju Czterech Skoczni. Jak to jest, że w najbardziej stresującym momencie potrafiłeś sobie z tym poradzić, a następnie w prawdopodobnie mniej stresujących momentach Twojego sportowego życia, pojawił się syndrom wypalenia?
S.H.: Uważam, że musiałem się we właściwym momencie wycofać wgłąb siebie. Jeżeli potem chciałem wygrać kolejny Turniej, zdobyć medal na Igrzyskach, medal na Mistrzostwach Świata w lotach - musiałem się wycofać, aby to wszystko przetrwać. Wydaje mi się, że tego było za dużo dla mojego ciała. Wtedy tego tak nie odczuwałem, bo dużo podróżowaliśmy z konkursu na konkurs. Po sezonie pojawił się potrzebny spokój i to co zapamiętałem, to to, że byłem bardzo zmęczony i wtedy zdałem sobie sprawę, że we mnie jest jakiś niepokój, którego do tej pory nie znałem. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to oznacza.

Czyli Turniej miał największy wpływ na to, że pojawił się syndrom wypalenia?
S.H.: Myślę, że Turniej to była taka >kropka nad i<, jak my to mówimy w Niemczech. Im więcej sukcesu, tym bardziej odbijało się to na moim ciele. Jak patrzę teraz na to z perspektywy czasu, to mógł być punkt, w którym jeszcze tego nie było widać, ale właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Podczas treningu zdałem sobie sprawę, że się zmieniłem i zaczął pojawiać się ten niepokój i chęć oddalenia się od tego wszystkiego. Ale powiedziałem sobie, że muszę dalej pracować. Zaczęło mi się pogarszać, głowa zaczynała walczyć z ciałem i w krótkim czasie zacząłem zjazd w dół.

Twoja terapeutka opowiadała w książce o Twoim dzieciństwie. Wydaje Ci się, kiedy teraz o tym myślisz, że miałeś mniej szczęśliwe dzieciństwo niż pozostali Twoi rówieśnicy?
S.H.: To jest oczywiste, że musiałem zrezygnować z wielu rzeczy. Taki był system w NRD dla tych, którzy w wieku 12 lat dostali się do szkoły sportowej. W wieku 12 lat musiałem opuścić rodziców - dla mnie to na pewno był punkt, kiedy sobie uświadomiłem, że będę musiał wiele poświęcić, i to w takich kwestiach, w których bym tego nie chciał. Ale wiedziałem, że chcę to zrobić i musiałem to przejść. Nie było to przyjemne. Ale w każdej takie sytuacji są dwie strony - być może nigdy nie doszedłbym do takiego punktu w mojej karierze, gdybym nie musiał się tak mobilizować w dzieciństwie - nigdy się już tego nie dowiemy. Teraz jak na to patrzę, to wiem, że niektóre sprawy są dla mnie trudne, kiedy myślę o swoim dzieciństwie.

Poświęciłeś rozdział Martinowi Schmittowi. W tym sezonie zakończył on dopiero swoja karierę, a jesteście prawie w podobnym wieku, uczęszczaliście do tego samego internatu, byliście w tej samej drużynie. Jak myślisz, dlaczego on mógł dłużej być czynnym sportowcem i nie musiał zmagać się z podobnymi do Twoich problemów? Czy myślisz, że miało to związek z tym, że Ty dorastałeś w NRD?
S.H.:
To są w gruncie rzeczy drobnostki, ale podstawową różnicą między nami jest to, że ja jestem całkowicie innym facetem, który nie potrafi pewnych rzeczy wyłączyć. Ja po jednym konkursie już myślałem o kolejnym. Martin to potrafił, po zawodach przełączał się i był w swoim życiu prywatnym. Wpływ pewnie mieli na to również jego rodzice, którym było łatwiej niż moim. Ja byłem cały czas w procesie, 24 godziny na dobę przez cały rok koncentrowałem się na skokach narciarskich. Kiedy wszystko idzie dobrze, można wiele rzeczy pominąć, natomiast kiedy jest gorzej, to wszystko się załamuje. Wydaje mi się, że powód dla którego Martin skakał dłużej niż ja, czy Noriaki Kasai, który dalej sobie świetnie radzi - jest taki, że oni inaczej podchodzą do tematu skoków, a ja chciałem być zbyt perfekcyjny, ekstremalnie perfekcyjny.


Jesteśmy w Polsce, więc musimy zadać pytanie o trudny związek Svena Hannawalda z polskimi fanami. Brakuje nam w książce jednego rozdziału poświęconego właśnie tej relacji.
S.H.:
Tak jak już kiedyś wspominałem, byłem bardzo zaskoczony tym negatywnym postrzeganiem mojej osoby. Nie rozumiałem też wcześniej powodów dlaczego tak było, w ostatnich dniach jednak udało mi się po rozmowach z różnymi ludźmi to zrozumieć. Ale moja książka została napisana z innego powodu. Jeśli pisałbym czystą biografię, jeśli nie byłoby tematu syndromu wypalenia, wtedy wspominałbym o tym jak dorastałem, jak wyglądała moja droga do sukcesu, opowiedziałbym zabawne historie ze świata skoków. Ale do tej książki to nie pasowało, dlatego wątek o Zakopanem czy polskich fanach nie pojawił się. Naprawdę, jak teraz spotykam w Monachium czy innych miastach Polaków, są zawsze dla mnie mili i to piękne uczucie. Zdecydowałem się jednak napisać książkę, aby pomóc innym. Dla mnie było istotne opisać po kolei ważne sprawy. W zwykłej biografii znalazłby się wątek o polskich kibicach, ale oni w żaden sposób nie przyczynili się do mojego syndromu wypalenia. Byłoby nie w porządku, gdybym obarczał odpowiedzialnością za swoją chorobę Zakopane i polskich kibiców. Na początku, kiedy zaczęliśmy pisać książkę zastanawiałem się, gdzie powinniśmy ją wydać. Miałem na Facebooku stronę dla kibiców i mój ówczesny menadżer pokazał mi statystyki. Można to nadal sprawdzić, ile mężczyzn a ile kobiet lubi moją stronę, skąd pochodzą. Okazało się, że ponad połowa pochodzi z Polski. I wtedy zapytałem, czy byłaby możliwość wydania książki w Polsce. Zainteresowanie było duże. Interesowało się wydaniem książki kilka wydawnictw. Jak trzymam przetłumaczoną na język polski książkę, to jestem szczęśliwy, że została tak dobrze zrealizowana i przyjęta. Myślę, że nie ma większego sensu wydawać jej w innych krajach, ponieważ zainteresowanie moją osobą nie jest tak duże. To jest też wyróżnienie dla polskich kibiców, że książka została wydana po polsku i w żadnym innym języku.

Twoja terapeutka pokazała Ci list 85-letniej kobiety, która gdyby mogła, chętnie przeżyłaby swoje życie jeszcze raz całkiem inaczej. Ty powiedziałeś, że pomimo tego wszystkiego nic byś nie zmienił w swoim życiu. Czy myślisz, że udałoby Ci się uniknąć wtedy syndromu wypalenia?
S.H.:
Jeśli miałbym taką możliwość, przeżyć swoje życie raz jeszcze, chciałbym się na samym początku nauczyć, jak można po konkursie zapomnieć o skokach i cieszyć się życiem. To jest chyba jedyne, co mógłbym zmienić w swoim życiu, poza tym wszystko było podporządkowane sukcesom. Ten list wziąłem sobie głęboko do serca, na później, na czasy, które będą już po rozdziale mojego życia związanym ze sportem. Nic nie zmieniłbym nic poza tym, ponieważ to była jedyna droga do odniesienia przeze mnie sukcesu. Przez resztę życia oczywiście uważam, aby nie być zbyt poważnym czy zbyt perfekcyjnym w niektórych sytuacjach, jak to miało miejsce wcześniej.

Przypominamy sobie czasy, kiedy byłeś bardzo popularny. Udzielałeś mnóstwa wywiadów dla niemieckich stacji telewizyjnych i zawsze potrafiłeś z uśmiechem odpowiadać na pytania, często żartowałeś, rzucałeś kultowymi tekstami. Czy była to reakcja na sytuację stresową, aby nie dać nic po sobie poznać przed opinią publiczną?
S.H.:
To było w czasach, kiedy wiedziałem, że mi dobrze idzie w skokach i mogłem być bardziej taki, jaki jestem teraz – teraz zresztą też tak dowcipkuję. Ale były też oczywiście momenty, kiedy szło mi w skokach znacznie gorzej – wtedy nie mogłem grać przed kamerami, ponieważ ludzie mogliby pomyśleć >skacze teraz źle i nie traktuje tego poważnie<. U mnie tak było, że jak mi nie szło najlepiej, to nie byłem w najlepszym nastroju. Myślę, że to normalne, że kiedy odnosiłem sukces, to te występy publiczne sprawiały mi to przyjemność, dobrze się wtedy bawiłem. Ale kiedy gasły kamery, wracałem do swojego starego filmu. Oczywiście pilnowałem, aby tak dalej było. Ale zdarzało się, że pozwalałem sobie na takie krótkie >time-outy<, np. przed kamerami.

W Warszawie ze Svenem Hannawaldem rozmawiały Anna Szczepankiewicz oraz Anna Libera

Sven HannawaldSven Hannawald
fot. Anna Szczepankiewicz

Anna Szczepankiewicz&Anna Libera, źródło: Informacja własna
oglądalność: (20469) komentarze: (7)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • skoczek12 bywalec
    Sven

    Miałem zaledwie kilka lat kiedy oglądałem konkursy z jego udziałem, mimo młodego wieku bardzo mu wtedy kibicowałem, więc sentyment zostanie... Szkoda, że tak zakończyła się jego kariera sportowa, dla mnie zawsze będzie jednym z najbardziej ulubionych skoczków. :)

  • SvenVicky stały bywalec
    Mistrz

    Tak jak niżej, dla mnie Sven także to numer 1. Niesamowite było podać mu rękę, zrobić fotkę, powiedzieć parę słów w Warszawie, spełnienie marzeń z dzieciństwa,tak samo jak oglądałem 12 lat temu ten turniej i myśląc, aby mu się udał ten jeszcze jeden, ostatni skok aby wejść do historii :) Ile bym oddał aby znowu móc go ujrzeć na belce, zobaczyć radość ale cóż..
    Złota Era skoków to w formie Hannawald, Schmitt i Małysz.
    Teraz oczywiście także oglądam skoki, bardzo lubię Freunda czy Wellingera ale czy walka Stocha z Severinem jest na miarę tej co mieliśmy kilkanaście lat temu? Nie wydaje mi się niestety..

  • Mike93 stały bywalec
    magiera

    To zależy od człowieka i jego psychiki, tak samo w życiu jak i w sporcie wyczynowym. Jest np. taki Cristiano Ronaldo który całą swoją karierę pracuje nad tym aby być perfekcyjnym, ma obsesje doskonałości tak jak tytuł jego książki, jest cholernie ambitny i ma w sobie wiele pasji, podobnie jak Sven Hannawald.
    Nie wygląda żeby Ronaldo miał się wypalić.

    Co do Svena zawsze pozostanie dla mnie skoczkiem wszechczasów, moją legendą, ulubionym skoczkiem chyba przez całe życie ...

    Pamiętam taki jeden konkurs, nie pamiętam dokładnie gdzie ale po 49 skoczkach prowadził Adaś po skoku na 124m, został tylko Sven i odpalił...134m! Już nigdy nie będzie takich skoków..

  • magiera bywalec

    To prawda, sport wyczynowy i wszystko z tym związane, presja, stres, dążenie do doskonałości może wpływać destrukcyjnie na psychikę. Hannavald występował w złotych i niezapomnianych dla mnie czasach jeśli chodzi o skoki narciarskie. Szkoda, że później jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło.

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl