Jan Raszka

  • 2002-10-25 21:09
[strona=1]

Niektórzy mawiają, że wolność mieszka w górach i chyba mają rację. Górale podhalańscy dla podkreślenia umiłowania "ślebody" - wolności, śpiewają "wolni my se wolni, jak ptoskowie polni". Ludzie, żyjący w górach, nierzadko w bardzo trudnych warunkach, mają troszeczkę inny stosunek do życia niż mieszkańcy nizin. Wystarczy bowiem wyjść na jakiś szczyt, czy to na Czantorię, czy to na Giewont, by oglądać widok, któryzapiera dech w piersiach. I wtedy człowiek doznaje wszechogarniającego uczucia, nie dającej się z niczym porównać i nijak opisać wolności. Dla niektórych ludzi jest ona najważniejszą i nadrzędną wartością w życiu. Tak czuł i czuje nadal niezwykły wiślanin - Jan Raszka. Po latach powiedział: "Poznałem smak sukcesów i porażek. Byłem wesoły i szczęśliwy. Ale też nie jeden raz płakałem i modliłem się w ciszy wiślańskich świerków na szczytach Baraniej Góry, Stożka czy Czantorii. Zaś najbardziej ceniłem, i cenię sobie, wolność. I to, że zawsze jestem sobą. Czasami zastanawiałem się, czy nie popełniłem falstartu w moim życiu. Lecz gdyby istniała taka możliwość i znalazłby się starter, który wypuściłby mnie jeszcze raz, to wybrałbym tę samą trasę. Bo ona jest dobrze wytyczona".

Niezwykłym człowiekiem jest Jan Raszka. Jak każdy góral upartym w dążeniu do wyznaczonego celu. Bezpośrednim i takim, co każdą, nawet najgorszą prawdę, mówi prosto w oczy. Niektórzy w Wiśle mówią, że jest zbyt krytyczny wobec innych ludzi. Ale on sądzi inaczej i powie o sobie: - byłem człowiekiem konfliktowym, ale też zawsze byłem sobą. Czasami pytają mnie czy miałem wrogów. Odpowiadam, że nie, bo miałem źle dobranych przyjaciół. Jest też człowiekiem obdarzonym niezwykłym poczuciem humoru, który każdą, nawet najpoważniejszą sytuację, potrafi obrócić w żart.

Od małego ścigał się z kolegami na nartach po wiślańskich pagórkach. Kochał rywalizację, szum w uszach towarzyszący narciarskim szusom, czy wreszcie długi lot narciarskiego skoczka. Narty stały się jego życiową pasją - jego życiem. Tak było i jest do dzisiaj. Bo Jasiok z Dzielnic, mimo ponad 70 lat, nadal biega i zjeżdża na nartach. Według niego jest to najlepsza recepta na młodość. Bo o takich ludziach jak on można z pewnością powiedzieć, że nie zdążą się nigdy zestarzeć, gdyż w głębi serca, mimo upływu czasu, pozostaną zawsze młodzi...

Jan Raszka, pierwszy wiślański olimpijczyk urodził się w niedzielę 2 grudnia 1928 r. w Wiśle na Dzielnicach. Wisła była wtedy małą wsią, którą zimą pokrywała zawsze gruba pierzyna śnieżnego puchu. Jasiok wziął się więc za narty. Cichcem wynosił z ojcowego tartaku po parę desek i w końcu zrobił sobie z kolegami pierwsze skokówki. Miały one aż osiem rowków, bo tyle wykonali chłopcy. Pomalowali je czarną farbą, która przy roztopach pozostawiała na śniegu czarne ślady. Ważną rolę w sportowej edukacji miał starszy kuzyn - Paweł Drózd, który zabierał Jaśka na wycieczki w góry, pokazał mu skocznię pod Baranią Górą, a także zawody na skoczni w Łabajowie. Tam kilkunastoletni chłopczyk zobaczył po raz pierwszy narciarskich "asów" - Bronka Czecha i Stanisława Marusarza. Ich długie i piękne skoki wywarły na nim ogromne wrażenie. Jasiok zauważył ze zdziwieniem, że wśród zawodników nie ma ani jednego wiślanina. Kuzyn Paweł przepowiedział mu wtedy, że kiedyś będzie skakał jak Czech i Marusarz. Te przepowiednie spełniły się prawie 10 lat później.

W tych latach kuzyn Paweł organizował dla młodych wiślańskich chłopców róźne zawody, w tym także narciarskie. Uczył ich skoków, a tym, który był najbardziej zwariowany na punkcie nart był oczywiście - Jasiok z Dzielnic. Potem wybuchła wojna. W czasie wojny Wisła znalazła się w granicach Niemiec. - Młodzi chłopcy z Wisły, ja także, chodziliśmy do niemieckiej szkoły w której duży nacisk kładziono na rozwój sportów zimowych. Pod koniec wojny wcielono go, wraz z kilkunastu innymi chłopakami z Wisły, do oddziałów alpenjager - strzelców alpejskich. Na szczęście na krótko, a przygoda z wojskiem niemieckim skończyła się dezercją i chłopcy powrócili do Wisły. Po wojnie Raszkę spotkała kolejna groźna przygoda. Został wezwany na milicję i miał być zesłany na Syberię, gdyż zarzucano mu że jego dziadek był piłsudczykiem, także to że był w wojsku niemieckim. Trafił aż do Swierdłowska w ZSRR, gdzie komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża orzekła, że jest za młody i wobec braku dowodów jego winy może wracać do polski. I wracał przez pół roku,idąc na piechortę z zaprzyjaźnonym oficrem. Po latach powie: - po czymś takim człowiek może już tylko sport uprawiać. Bo już jest tak twardy i zahartowany, że nic go nie złamie. I Jan Raszka wrócił do nart. [strona=2]

Jak się to dawniej w Wiśle góniło

 

Niezwykle barwnie i z poczuciem humoru Jan Raszka opisuje początki wiślańskiego narciarstwa, a zwłaszcza to jak się w Wiśle biegało, po wiślańsku - góniło:

Broł Paweł Morżoł ruksak z fankami na pleca i rano szeł trasę wyznaczać. Na cescie do Łabajowa zaznaczył start, potem pieknie szeł na nartach doliną Łabajowa popod skocznią, która była w rozsypce. Potem na Skaliczankę, od Skaliczanki przez las do góry przez Kubalonkę, Kozińce na dół do Groniowskiego Potoku, potem zaś do góry na Groń, dalij popod Halamówkę i jeszcze kónszczek chodniczek do szkoły w Głębcach. A zasypano śniegiem dolina Łabajowa wyglądała bajkowo. Środkiem cesty widać było ślady sań, którymi gazdowie od czasu do czasu zwożali drzewo na piłe do Kubiczka albo dworzec kolejowy do Głębiec. Z jednej strony cesty był chodniczek wydeptany przez dziecka, kiere szły do szkoły i przez gaździny, co choćby raz w tydniu szły na torg do Wisły z wajcami, syre i masłem. A z drugiej strony prowadziła wytoczono i wyznakowano przez Pawła chorągiwkami trasa biegu.

Nie było wielkich działaczy, folderów, bankietów, ale za to było mnóstwo zawodników. Sędzią głównym, starterem i mierzącym start była jedna osoba - Paweł Morżoł, który na ręcznym zegarku z sekundnikiem dokonywał pomiarów czasu poszczególnych zawodników. Jego pomocnikiem w roli sekretarza był kierownik szkoły w Głębcach, Józef Lipowczan, który nanosił wyniki na papier. Były one od razu ogłaszane, protestów nie było, a słowo "jury" nie było w tym czasie w ogóle znane. Zwycięzców nagradzano dyplomami i skromnymi upominkami, a najmilszą nagrodą były oklaski licznie zebranych na mecie dziecioków i dorosłych kibiców. Nie mogę całkiem zaprzeczyć, że nie było bankietu. Główni organizatorzy - to znaczy Paweł Morżoł, Józef Lipowczan i pore innych, kupiło se za własne piniądze pół litra, i z herbatą po kapce se po góralsku wypili. I już było po bankiecie!

W pogoni za piątym kółkiem olimpijskim

 

Po wojnie wrócił do nart i w 1947 r., stał się kadrowiczem. Miał więc niespełna 19 lat. Był jednym z najmłodszych zawodników kadry i przetrwał w niej 16 lat. - Moim marzeniem był start olimpijski. Udało mi się dopiero za trzecim "podejściem" - wspomina. W 1948 r. nie pojechał do St. Moritz. Był bliski wyjazdu na wyśnioną olimpiadę do Szwajcarii. W kadrze był najmłodszy, ale i najbardziej zacięty w treningu. Zaczął "deptać" po piętach dawnym mistrzom. Złożył już na Wawelu przysięgę olimpijską, ale na dwa tygodnie przed wyjazdem złamał nogę podczas treningu na Krokwi i tak po raz pierwszy olimpijski wyjazd uciekł mu sprzed nosa. Pierwszy, ale nie ostatni...

W cztery lata później nadażyła się kolejna szansa na olimpijski start z orzełkiem na piersi. Luty roku 1952 to czas, kiedy milowymi krokami zbliżał się termin wyjazdu reprezentantów Polski na Zimowe Igrzyska do stolicy światowego narciarstwa kasycznego - Oslo/ Holmenkollen. Raszka był w wysokiej formie, wygrał mistrzostwa Polski, Memoriał im. Bronisława Czecha, ale znów nie pojechał na olimpiadę. Otrzymał już nawet specjalny uniform, ale do Oslo, mimo nominacji olimpijskiej i zdobycia piątego kółka olimpijskiego, nie trafił. Wspomina:

Nagle okazało się, że dla nas trzech (Stanisław Wawrytko, Jan Kula i Jan Raszka) nie ma miejsca w samolocie. Jasiu Kula, Stasiu Wawrytko i ja mieliśmy zaczekać w "Polonii". Siedzimy w tym hotelu i czekamy. Jeden dzień, drugi, trzeci. Jedzenie mamy załatwione, obsługa jak się należy.

Tylko, że nikt jakoś do nas nie przychodzi, nie ma nawet kogo zapytać się o coś. Żadnego opiekuna nam nie zostawili. Siedzimy jeszcze kilka dni. Mija tydzień. Olimpiada w Norwegii już się zaczyna, a my dalej tak bezczynnie siedzimy. Wreszcie Stasiu się wnerwił i mówi: "Eee, bydymy tu tak siedzieć? Jadymy do Zakopanego!". I pojechali. Zamiast do Oslo, w Tatry.

Trzecie "podejście" miało miejsce w 1956 r. Starsi mawiają "do trzech razy sztuka". W jego przypadku to przysłowie spełniło się co do joty. Udało się wreszcie dogonić piąte kółko olimpijskie i Jan Raszka wystartował na olimpiadzie w Cortina d´ Ampezzo. Wspomina:

Znów cztery lata czekałem na następną olimpiadę. Chociaż tak naprawdę to już straciłem nadzieję, że kiedykolwiek wystartuję na Igrzyskach olimpijskich. A jednak w 1956 r. wystartowałem w Cortinie d Ampezzo, gdyż wreszcie dogoniłem to piąte kółko olimpijskie. Przed olimpiadą były zawody w Le Brassus w Szwajcarii, gdzie wypadliśmy bardzo dobrze: kombinację norweską wygrał Franciszek Gąsienica-Groń, ja byłem szósty. Franek był z nas najlepszy, ale muszę powiedzieć, że cały zespół był na wysokim poziomie. Ale on właśnie zdobył olimpijski medal. Uważam, że jak ktoś jest dobrze przygotowany to wszystko wychodzi. Tak było z Frankiem w Cortinie. Jemu wyszło. Ja w Cortinie nie osiągnąłem jakiegoś dobrego wyniku. Byłem 34 w kombinacji .

Po Cortinie nadal z powodzeniem startował w zawodach narciarskich. Uważa, że ówcześni działacze sportowi omijali chłopców z Wisły przy wyjazdach na olimpiady i mistrzostwa świata. - Jeśli chodzi o rywalizację sportową to była ona zawsze na wysokim poziomie. Do dzisiaj mam w Zakoponem wielu przyjaciół jak Tadek Kwapień, czy Tadek Kaczmarczyk. Nigdy nie było między nami niezdrowej rywalizacji. Dotyczyła ona głównie trenerów, sędziów i działaczy. Wygrał także zawody zorganizowane z okazji 50-lecia Polskiego Związku Narciarskiego. Był też trzykrotnym mistrzem narciarskim Węgier na zawodach w Matra. Po powrocie z Węgier został wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa. Zachęcano go do współpracy. Nie zgodził się. Wtedy "Ubek" krzyknął: "Tu mi kudły urosną, jak ty kiedykolwiek wyjedziesz z Polski". Dotrzymał słowa. Jan Raszka przez ponad 15 lat nie wyjechał z Wisły. Ale nie żałuje swojej decyzji. W lutym 1966 r. po raz ostatni przypiął numer startowy na Mistrzostwach Polski. Startuje w biegu na 50 km i zdobywa siódme miejsce. To ostatni akord jego kariery sportowej, pięknej, aczkolwiek z pewnością nie takiej o jakiej marzył. Żałuje zwłaszcza roku 1952 i olimpiady w Oslo, na którą nie pojechał, a był wtedy w najwyższej formie sportowej. Z nartami rozstał się na krótko. Zaczął bowiem startować w zawodach amatorskich, w których zdobył niemal tyle samo zwycięstw, co w latach sportowego wyczynu. W latach 90. był organizatorem zawodów narciarskich młodzieży ewangelickiej w Wiśle. Zawody te sprawiły mu wielką radość, bo startowało w nich ponad 100 dzieci, a z czasem stały się one międzynarodowymi.

Jego wielką pasję jest Wisła. Uważa, że bardzo się zmieniła od czasów jego młodości. - Kiedyś była bardzo przyjemną wsią, a przekształciła się w miasto. Jest dumny z tego, że własnie on, Jasiok z Dzielnic, jest pierwszym wiślańskim olimpijczykiem. Oprócz niego barwy Polski na Zimowych Igrzyskach reprezentowali wiślacy: Jan Kawulok, Józef Kocjan i Adam Małysz. Cieszy go ogromnie wielki sukces sportowy tego ostatniego.

Jeśli chodzi o skoki to skoczkiem trzeba się urodzić. Adam urodził się skoczkiem. Małysz nie skacze, ale lata. Trenerzy muszą bacznie obserwować to co się dzieje, gdyż przeskoczył kilka skoczni. Tak długie skoki grożą przecież kontuzją. Trzeba uważać. Ale daleko jeszcze do tego, o czym pisze prasa, że mamy polską szkołę skoczków. Bo Mateja i Skupień skaczą słabiej od Adama i dopiero, gdy będziemy mieli trzech lub czterech skoczków na podobnym poziomie, to będzie można mówić o szkole skoków w Polsce. Natomiast bardzo boli mnie fakt, że praktycznie nie istnieje w kraju kombinacja norweska. To przecież moja konkurencja .

Wciąż mówi o nartach z wielką energią, jakby przeżywał od nowa swoje narciarskie starty sprzed lat. Tak mówią ludzie z wielką pasją. Sport, a zwłaszcza wędrówki na nartach biegowych są dla Jana Raszki receptą na dobre samopoczucie i dobrą kondycję fizyczną Nadal jeżdżę na nartach biegowych i przemierzam dawne szlaki mojej młodości, ale o dwie, trzy godziny wolniej niż kiedyś. Przebiegłem te moje ukochane trasy wzdłuż i wszerz - całe Beskidy. Dalej myślę, że jestem młody i ... czasami odnoszę kontuzję. Uważam, że narciarstwo biegowe jest środkiem do zdrowego życia i gdyby Polacy więcej biegali na nartach, to dłużej by żyli. Codziennie jestem też na nartach zjazdowych. Mam też wnuki, które już zaczęły się bawić w narciarstwo, co mnie bardzo cieszy. Wnuczka dwa lata temu wygrała zawody Koziołka Matołka w Zakopanem. To jest moja następczyni. Latem gram w tenisa i jeżdżę na rowerze, co mnie bardzo cieszy. Gram też w brydża, gdyż dobrze jest spotkać się z przyjaciółmi przy kawie o poopowiadać o dawnych czasach .

W roku 1998 przelał na papier swoje sportowe wspomnienia, które spisał Zdzisław Adamiec. Książka "Jan Raszka. W Pogoni za piątym kółkiem olimpijskim": to świetnie napisane wspomnienia, w których obok losów Jana Raszki przewija się historia Wisły i polskiego sportu. Jan Raszka chciałby zachęcić wiślańską młodzież do uprawiania sportu narciarskiego. Martwi go jednak fakt, że dawne trasy jego młodości z roku na rok coraz bardziej zarastają. Jasiok z Dzielnic wciąż myśli, że one jednak całkiem nie zarosną i znajdą się jego następcy na pięknych trasach narciarskich Beskidów.


Wojciech Szatkowski, źródło: Informacja własna
oglądalność: (11064) komentarze: (6)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • anonim
    Jan Raszka

    Pierwsze słyszę o tym zawodniku, to bardzo miło ze strony skijumping.pl. Bardzo fajny artykuł.
    Dotknięty przez totalitaryzm, a zwłaszcza przez komunizm. Wspaniała postawa wobec propozycji bycia TW.
    Zabawna historia z tymi igrzyskami choć jemu do śmiechu zapewne nie było.
    Szkoda, że mało powiedziane o jego wynikach, nie ma tego pełnego obrazu.

  • skoczek stały bywalec
    więcej takich wspominek

    Książka dobra, wiele się można z niej dowiedzieć nie tylko o narciarstwie, ale i o ludziach z dawnej Wisły. Autor znakomicie czuje temat. Jasia nie ma już wśrod nas, ale patrzy gdzieś z Baraniej, co się na dziedzinie dzieje.

  • anonim
    kapitalna książka

    Dopiero niedawno miałam przyjemność przeczytać tę książkę. Czyta się jednym tchem, jest kapitalnie napisana. Wielka szkoda tylko, że Bohatera nie ma wśród nas....

  • anonim
    jak lubię pana adama małysza

    ja bardzo lubię adama małysza jak skacze daleko.

  • anonim

    @Małyszomaniak
    czy ty chcesz pobić rekord komentarzy, czy co????

  • Malyszomaniak profesor
    Wspaniały

    Wspaniała historia ostatnio mało takich na skijumping

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl